Ks. Paweł Gabara: Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedziała się Pani o swoim polskim pochodzeniu?
Wiktoria Skalmierska: O polskich korzeniach mojej rodziny dowiedziałam się, kiedy miałam 14 lat. W domu rozmawialiśmy w języku rosyjskim, a obok nas mieszkała większość naszej rodziny, więc czymś naturalnym było to, że jesteśmy Rosjanami mieszkającymi w Kazachstanie. W pewnym momencie moja mama poinformowała nas, że będąc repatriantami, możemy starać się o powrót do Polski. Wtedy uświadomiłam sobie, że z pochodzenia jestem Polką. Mój dziadek nigdy nie opowiadał, w jaki sposób znalazł się w Kazachstanie. Jedynie moja mama, jeszcze jako mała dziewczynka, słyszała, jak babcia mojego dziadka rozmawia ze swoją córką po polsku za zamkniętymi drzwiami.
Reklama
Jak się to stało, że Pani rodzina znalazła się w Kazachstanie?
To trochę skomplikowana historia. Moi przodkowie mieszkali pod Lublinem i zajmowali się piwowarstwem. Rozwijając swój biznes, podróżowali po Dalekim Wschodzie, aż osiedlili się w Chinach. Po II wojnie światowej, w czasie przemian w Chinach, mój pradziadek zginął. Jego żona wraz ze swoimi dziećmi, z obawy przed prześladowaniem, przeprowadziła się do Rosji. Natomiast część rodziny wróciła do Polski. W czasie tych chińskich zamieszek zaginął brat mojego pradziadka, który przez pozostałą rodzinę został uznany za zmarłego. Po jakimś czasie przyszła informacja, że on żyje i znajduje się w łagrach na terenie Rosji. Rodzina, która zamieszkała w Polsce, postanowiła odszukać zaginionego i wyjechała do Rosji. Ta sytuacja pokazuje, jak wielkie znaczenie dla Polaków miały więzy rodzinne. Zaginionego odnaleziono w Irkucku, gdzie po uzyskaniu wolności, zginął w wypadku. Pozostała rodzina, nie mogąc już wrócić do Polski, wyjechała do Kazachstanu, gdzie władze Związku Radzieckiego tworzyły nowe miejscowości. W taki oto sposób w Kazachstanie znalazło się bardzo wiele rodzin pochodzenia polskiego.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Czy Polacy mieszkający w Kazachstanie kultywują polską tradycję?
Z powodu tego, że my nie wiedzieliśmy o swoich polskich korzeniach, to tradycji ojców nie zachowywaliśmy. Dlaczego o Polsce i po polsku w domu nie mówiono? Szczerze mówiąc, nie wiem. Może było to spowodowane lękiem przed jakimś rodzajem prześladowań, a może dlatego, że przez lata zamieszkiwania w Rosji, czuliśmy się zwyczajnie Rosjanami. Wiem natomiast, że w rodzinach pochodzenia polskiego, zwłaszcza wielopokoleniowych, dzieci uczono mówić po polsku. Uczono ich również historii Polski i obchodzenia świąt, które są ważne dla Polaków. Duże znaczenie i wpływ dla zachowania tej tożsamości miała obecność Kościoła katolickiego i praca polskich księży. Tak było w przypadku mojej rodziny. Moja mam jest nauczycielką języka rosyjskiego, kiedy więc do Kostanaju przyjechali księża katoliccy z Polski i nie umieli mówić po rosyjsku, moja mama ich tego języka uczyła. Oni natomiast uczyli nas języka polskiego i obchodzenia świąt katolickich. Muszę zaznaczyć, że część mojej rodziny jest konwertytami, tzn. przeszliśmy z prawosławia na katolicyzm. Zrobiliśmy to dlatego, że wyznanie katolickie kojarzyło nam się z Polską i dla nas czymś oczywistym było to, że chcemy być katolikami.
Reklama
Od kilku lat wraz ze swoją rodziną mieszka Pani w Łodzi. Proszę powiedzieć o początku, tj. o przyjeździe, nauce języka polskiego, poznawaniu ludzi i ich reakcjach.
Początki zawsze są trudne. Dziesięć lat czekaliśmy na przyjazd do Polski. Jako repatrianci trafiliśmy do trzech miejscowości. Moi rodzice – Larysa i Vladimir pojechali do Opoczna, moja siostra Olesja z córką do Łowicza, ja natomiast przyjechałam do Łodzi, z tym, że byłam w tym mieście dużo wcześniej, ponieważ udało mi się przyjechać do Polski na studia. Przyjęci zostaliśmy dobrze, choć najboleśniej przeżyła to moja siostra. Mieliśmy zapewnione mieszkania i pracę, bo taki był wymóg przyjęcia rodzin. Najtrudniej było z porozumiewaniem się, ale daliśmy sobie i z tym radę. Nigdy w Polsce nie spotkałam się z wrogością, wręcz przeciwnie, zawsze przyjmowano mnie z życzliwością i gościnnością.
Z tego co wiem, to Pani ojciec jest Rosjaninem. Jak zatem czujecie się w Polsce po wybuchu wojny na Ukrainie?
Kiedy wybuchła wojna, moi rodzice obawiali się, że będziemy dyskryminowani. Czuli się zagrożeni do tego stopnia, że publicznie nie chcieli mówić po rosyjsku, ale nic złego się nie wydarzyło. Natomiast między nami są różne spojrzenia na temat tej dramatycznej wojny. Mój mąż jest Polakiem, który dobrze zna historię i wie, co Rosjanie zrobili Polakom, więc jego pogląd w sprawie wojny jest jasny i oczywisty. W przypadku moich rodziców, którzy również potępiają wojnę, to wszystko już takie proste i oczywiste nie jest. Trzeba pamiętać, że my byliśmy wychowani w świecie i systemie, kiedy do władzy doszedł Putin. Może to się wyda dziwne, a nawet i nie do uwierzenia, ale Rosjanie uważają go za kogoś, kto dba o ich interesy i pozycję na świecie. Wracając do pytania, podkreślę, że w domu, by się nie poróżnić, o wojnie staramy się nie rozmawiać. Wybraliśmy inną drogę, mianowicie pomagamy rodzinom z Ukrainy, czyli robimy to, co możemy i co powinniśmy.
Czy Pani dziś mówi swoim dzieciom o ich pochodzeniu rosyjskim?
Oczywiście. Jak wspomniałam, moja mama jest nauczycielką języka rosyjskiego, więc jak każdy filolog dobrze zna literaturę i historię. Literatura i sztuka rosyjska są ciekawe, bogate i bardzo piękne, więc ich znajomość człowieka rozwija. Moja najstarsza córka mówi po rosyjsku, choć z polskim akcentem, co brzmi zabawnie, ale nauczyła się go dzięki dziadkom. Młodsze dzieci mówią mniej, ale zależy nam, by one znały swoje pochodzenie. Tym bardziej, że nadal część naszej rodziny mieszka w Rosji i Kazachstanie.
Powiedziała Pani, że ważne miejsce w Pani życiu odegrali księża, którzy przyjechali do Kazachstanu. Czym zatem dla Pani jest wiara i budowanie życia i rodziny na wartościach płynących z Ewangelii?
Do dziś przyjaźnię się z ks. Stanisławem Kowalskim – saletynem oraz s. Lucyną Gawlowicz, którzy przyjechali do Kazachstanu i głosili nam słowo Boże, wyjaśniali prawdy wiary, uczyli języka, historii i tradycji polskiej. Mam pięcioro dzieci: Biankę, Aleksandrę, Anastazję, Filipa, Kornelię i dobrego, kochanego męża Jakuba, który bardzo troszczy się o to, byśmy budowali swoje relacje z Bogiem. Teraz nie wyobrażam sobie, byśmy w niedziele i święta nie poszli do kościoła na liturgię Mszy św. Wyda się to dziwne, ale ja lubię chodzić do kościołów małych, gdzie czuje się bliskość wspólnoty, może dlatego, że tak było w naszym kościele w Kazachstanie. Razem z mężem wstąpiliśmy do Domowego Kościoła, gdzie przechodzimy formację. Uważam, że gdybyśmy nie budowali na tych Bożych wartościach i na otwartości na siebie, to moglibyśmy nie być już małżeństwem.