KRZYSZTOF TADEJ: – Co u Ojca słychać? Jak się żyje, mając 101 lat?
O. JERZY TOMZIŃSKI, PAULIN: – Znakomicie! Cudownie!
– Żartuje Ojciec?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– To wydaje się nieprawdopodobne, ale tak jest! Spoglądam na swoje życie i nadal doskonale wszystko pamiętam. Wydarzenia, rozmowy, ludzi. Nawet barwy głosów. Jakby działo się to wczoraj! Ktoś zaczyna rozmowę, a ja od razu chwytam. Nie mam trudności, żeby opowiadać o tym, co się działo w ostatnim czasie, a po chwili o tym, co się wydarzyło 85 lat temu. To niesamowite! Czuję się tak, jakbym 101 lat trzymał w garści i na nie spoglądał.
– I co Ojciec widzi? Szczęśliwe życie?
– Moje życie to jeden wielki cud. Urodziłem się w małej miejscowości Przystajń. Nie byłem ani zdolny, ani wybitny. Nie miałem siły i zdrowia. Pomimo tego zostałem przyjęty do zakonu. W kwietniu 1944 r. otrzymałem święcenia kapłańskie, a już w styczniu następnego roku zostałem kustoszem jasnogórskiego sanktuarium. Ja, Jasiu z Przystajni, najmłodszy zakonnik! To przecież niebywałe.
– Może Ojciec był wyjątkowy?
– Ja? Skąd! Przecież nagle się nie zmieniłem. To było coś innego. Taka Boża tajemnica. Pan Bóg posługuje się lichymi narzędziami. Ja byłem takim narzędziem. Bóg mi pomagał i mnie prowadził.
Reklama
– Jak Ojciec po tych 101 latach życia ocenia dzisiaj świat, a w nim Polskę? Czy coś Ojca niepokoi?
Reklama
– Nie rozumiem wielu rzeczy. Pewne zachowania były kiedyś nie do pomyślenia. Słyszę np., że ktoś bluźnił Matce Bożej. Jedna osoba, druga... Dla mnie, człowieka Jasnej Góry, to potwarz! Szok! Coś niepojętego! Jakim prawem? Dobrze, że nie głoszę już kazań, bo bym rozniósł to towarzystwo. Mocno bym powiedział. Znam język, potrafię. Ale czy można nie reagować? Jeśli ktoś opluwa matkę, to czy można siedzieć cicho? Stać spokojnie z boku? Bardzo mnie to boli. I dzieje się to w Polsce, gdzie jest największy na całym świecie kult Matki Bożej. Niebywałe! Jak kiedyś skradziono korony z obrazu Matki Bożej, to nawet car Rosji Mikołaj II od razu zareagował. Chciał nowe korony podarować. Car Rosji! Skończyło się tak, że papież Pius X przekazał je szybciej, ale car pokazał, jak bardzo szanuje Matkę Bożą. Nawet jak przyszli Niemcy w czasie II wojny światowej, to przestrzegali zasad. Wchodzili do Kaplicy Cudownego Obrazu Matki Bożej bez karabinu, bez czapki, bez psa. Raz jeden żołnierz wszedł w czapce. Zwróciliśmy mu uwagę. Przeprosił, zdjął czapkę. Oni okazywali szacunek Matce Bożej. Niemcy, hitlerowcy! Nawet w czasach komuny było inaczej niż teraz. Nie słyszałem marnego słowa. Więcej, po wojnie komuniści napisali, że uratowali Jasną Górę. Prymas się zdenerwował. Bo to oni uratowali? Trzeba jednak przyznać, że mieli szacunek dla Jasnej Góry. A teraz ktoś przychodzi i bluźni. To się w głowie nie mieści! Szczerze powiem, że nie chciałbym być w skórze tych ludzi. To nie ujdzie na sucho. Bo czyja to Matka? Kto się o Nią upomni? Pan Jezus. Na pewno będzie odpowiedź.
– Czy jest jeszcze coś, co nie daje Ojcu spokoju?
– Polacy nie potrafią ze sobą rozmawiać. Nie potrafią się różnić. To wielki błąd i nieszczęście Polski. Nasza narodowa wada. Jesteśmy przeciwieństwem np. Anglików. Oni się spierają, wymieniają argumenty, a potem poklepują po plecach i idą razem pić herbatkę. U nas jak dyskusja, to na noże. Nie potrafimy spokojnie rozmawiać. I co z tego wynika? Nic. Nie można zmusić kogoś, żeby myślał tak jak ja. Wiem, co mówię, bo całe życie dyskutowałem – z wrogami, z pijakami, z komunistami. Można spokojnie rozmawiać. Zobaczcie, co się działo w czasie Soboru Watykańskiego II. Na soborze było 2,5 tys. ojców soborowych. Mieli różne zdania, ale nikt się z nikim nie kłócił.
– Czy Ojciec czegoś żałuje w życiu?
– Nieraz pytam sam siebie, czy chciałbym dokładnie tak samo jeszcze raz przeżyć życie. Moją odpowiedzią jest podziękowanie Panu Bogu za życie, jakie miałem. Niczego nie żałuję.
– Zawsze był Ojciec szczęśliwy w zakonie?
– Nigdy nie żałowałem, że jestem w zakonie. Nigdy! Ani chwili. Nieraz dostawałem po głowie, płakałem, ale nie uciekłem. Mogłem powiedzieć: „Do widzenia”, ale wytrwałem. Sam siebie pytałem: Skąd mam tyle siły?
– Płakał Ojciec?
Reklama
– Bo to raz? Również na początku. W Krakowie uczyłem się w gimnazjum Zakonu Paulinów. Gdy byłem w trzeciej klasie, to już mówili: „O, zakonnik idzie!”. Uważano, że już jesteśmy dojrzali i prawie jak zakonnicy. Ciągle też słyszeliśmy, że gdy się wchodzi do zakonu, umiera się dla świata.
– I pewnie zgodnie z tą zasadą przygotowywano Ojca do kapłaństwa...
– Zbliżało się Boże Narodzenie. Myślałem o wyjeździe do domu. Ale usłyszałem od przełożonych: „Nie pojedziesz...”. Smutek, żal, rozpacz. To były najgorsze święta w życiu. Nie mogę powiedzieć, że je całe przepłakałem, ja je przeryczałem. W toalecie musiałem wodę spuszczać, żeby nie było tego słychać!
Po latach, gdy byłem generałem zakonu, prefekt przyszedł z prośbą, aby puścić młodych zakonników na święta. „Niech jadą na Boże Narodzenie i na Wielkanoc też!” – poleciłem. Pamiętałem o swoich doświadczeniach.
A dzisiaj? Jestem bardzo zadowolony. Wszyscy się uśmiechają, pomagają na każdym kroku. Ojcowie, osoby świeckie. Zawsze mogę liczyć na przeora Jasnej Góry – o. Mariana Waligórę. Podziwiam go, bardzo się szanujemy.
– Jaka była najtrudniejsza chwila w życiu Ojca?
Reklama
– Miałem siostrę Marysię. Wyszła za mąż, miała dziecko. Mieszkała pod Częstochową. Niestety, kiedy miała dwadzieścia kilka lat, poważnie zachorowała. Gdy do niej pojechałem, okazało się, że już nie żyje. Leżała w trumnie. Łzy mi się lały strumieniami. Pamiętam, jak klęczałem ze dwie godziny i ciągle płakałem. To był wstrząs i ból tak wielki, że przekroczył wszelkie granice. Od tamtego momentu nie byłem w stanie płakać na kolejnych pogrzebach.
Ale muszę dodać, że w każdej chwili życia pomagał mi Pan Bóg. Na każdym kroku odczuwałem Opatrzność Bożą. Tak było zawsze. Poza tym, gdzie się pojawiałem, zawsze się coś działo. Niezwykle ważne były śluby fatimskie, czyli uroczystość poświęcenia narodu polskiego Niepokalanemu Sercu Maryi w 1946 r. Oczywiście, również Apel Jasnogórski, Jasnogórskie Śluby Narodu, peregrynacja kopii Cudownego Obrazu Matki Bożej, Milenijny Akt oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi.
– Jasnogórskie Śluby Narodu odbyły się 26 sierpnia 1956 r.
– Pamiętajmy, że to były czasy komuny. Prymas Stefan Wyszyński był więziony w klasztorze w Komańczy. Zbliżała się rocznica Ślubów króla Jana Kazimierza. Ale co robić? Biskup Klepacz powiedział: Organizujcie sami, bo Episkopat nic nie może uczynić. I tu zaczyna się niezwykła historia. Zastanawialiśmy się, jak zawiadomić ludzi, że będzie ślubowanie na Jasnej Górze. Nie było katolickiej prasy, radia ani telewizji. Listy były pisane w największej tajemnicy, pod przysięgą – 6 tys. listów do wszystkich parafii! Ustaliliśmy, że jednego dnia po całej Polsce rozjedzie się 20-30 osób. O konkretnej godzinie we wszystkich miejscowościach listy te miały być wrzucone do skrzynek pocztowych. Gdyby UB przejęło choćby jeden list, to nie byłoby żadnego ślubowania. Ale nie przejęli, listy dotarły i każdy proboszcz przeczytał na ambonie, że będzie uroczystość na Jasnej Górze i obraz Matki Bożej będzie wyniesiony na szczyt. Na Jasną Górę dotarło milion osób!
– Inne wyjątkowe wydarzenie to Sobór Watykański II.
Reklama
– Jak rozpoczynał się sobór, nagle zostałem wybrany na generała całego zakonu. Wróciłem do Polski i już nie pozwolono mi wyjechać na kolejne sesje. Dopiero na ostatnią. W Bazylice św. Piotra była główna trybuna. Siedziało na niej trzech generałów: jezuita, dominikanin i franciszkanin. Przyjeżdżam, a tu franciszkanin umarł. Poproszono mnie, żebym zajął jego miejsce. W czasie sesji ogłoszono, że Mszę św. na soborze odprawi generał paulinów z Jasnej Góry o. Jerzy Tomziński.
– Był Ojciec szczęśliwy?
– Raczej nieprzytomny. Cała Msza św. była po łacinie! Wyobrażasz sobie?! Modlitwy, śpiewy, nie można się pomylić. W bazylice 3 tys. ludzi z całego świata. Wszystko musiało być perfekcyjne! Po Mszy św. podszedł kard. Enrico Dante i powiedział: „Dobrze odprawiłeś!”. Odetchnąłem.
– W życiu Ojca pojawiały się i wciąż pojawiają wyjątkowe, święte osoby...
– Żyłem w cieniu dwóch wielkich Polaków – Karola Wojtyły i Stefana Wyszyńskiego. Patrioci, wyjątkowi kapłani. Opowiem ciekawostkę, która dotyczy kard. Wyszyńskiego. Przed wojną czytałem pismo „Ateneum”. Tam zamieszczał artykuły. To mnie ciekawiło. Po wojnie przyjechał na Jasną Górę. Był kanonikiem nominowanym na biskupa i odprawiał rekolekcje. Któregoś dnia powiedział: „Kochany, pomódl się za mnie, bo ja pisać to trochę potrafię, ale rządzić to nic!”.
– Ojciec poznał również jednego z najbardziej znanych świętych – Ojca Pio.
Reklama
– Bardzo chciałem zobaczyć jego stygmaty. W 1962 r. z ks. Winterem pojechaliśmy do Neapolu zobaczyć cud św. Januarego, a potem do San Giovanni Rotondo, gdzie w klasztorze mieszkał Ojciec Pio. Jak dojechaliśmy, zobaczyliśmy mnóstwo ludzi. Włosi byli szalenie uprzejmi. Mówili: „Padre, padre”, uśmiechali się i pozdrawiali. W kościele starsze babcie, widząc, że jestem w habicie, przepuściły mnie i znalazłem się przy ołtarzu. Ojciec Pio wyszedł i zaczął odprawiać Mszę św. Powoli, spokojnie. U niego Msza św. to było misterium. Bez dziwactw, wyskoków! Widziałem twarz tego człowieka. Niesamowicie wszystko przeżywał. Tego nie da się opowiedzieć.
Pomyślałem sobie, że jak będzie błogosławił, to zobaczę stygmaty. Ale Ojciec Pio w ostatniej chwili naciągnął na dłonie kawałek alby i zakrył ręce. Nic nie zobaczyłem. Taki sprytny! Jak skończyła się Msza św., to Ojciec Pio poszedł do zakrystii. A za nim mężczyźni. On się pomodlił i zaczął przechodzić wśród ludzi. Raz pobłogosławił dziecko, raz kogoś pozdrowił. Widziałem takiego sympatycznego staruszka. Zgarbionego, pochylonego. I nagle spojrzał na młodego człowieka. Jakby diabła zobaczył. Ryknął: „Precz!”. Ten chłopak spuścił wzrok i się oddalił. O co chodziło? Nie wiem.
– Rozmawiał Ojciec z Ojcem Pio?
– Ojciec Pio poszedł do swojej celi w starym klasztorze, a ja za nim. Do dzisiaj pamiętam ten wąski korytarz. Mieszkałem naprzeciwko celi Ojca Pio. Wszedłem do swojej celi, a Ojciec Pio do swojej. Czekałem, miałem czas. Po chwili Ojciec Pio wyszedł. Jak wracał, stanąłem naprzeciwko niego. Byliśmy tylko ja i on. Po włosku powiedziałem: „Ojcze, jestem paulinem z Jasnej Góry. Mam prośbę, a w zasadzie trzy”. Uśmiechnął się. „Jakie?” – spytał. „Niech ojciec pomodli się za polskie zakonnice, bo mają być zabrane do obozu”. W tym czasie w Polsce władze miały właśnie takie plany. Ojciec Pio spojrzał na mnie, potem popatrzył gdzieś daleko i się uśmiechnął. Nic nie powiedział. Ja dalej: „Niech mnie ojciec wyspowiada”. Pokręcił głową. „Synu, trzeba iść na dół, bo mam zabronione spowiadanie na górze” – powiedział. To ja od razu: „Ojcze, trzecia prośba. Niech mnie ojciec pobłogosławi”. Położył rękę na mojej głowie. Mocno dotknął. Wtedy poczułem stygmaty. Miał narośl na dłoni, jakby to był orzech włoski. Pamiętam jego słowa: „Niech cię Bóg błogosławi!”. Zrobił znak krzyża i odszedł do celi. Wyjechałem z San Giovanni Rotondo z przekonaniem, że jeśli on nie jest święty, to nikt nie jest święty.
– Co chciałby Ojciec przekazać młodym ludziom? Jak żyć, żeby nie zmarnować życia?
Reklama
– Po łacinie jest takie przysłowie: „Quidquid agis, prudenter agas et respice finem!”, czyli: Cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz na koniec! Według tego trzeba żyć.
– O czym Ojciec marzy?
– Już tylko o jednym. Chcę, żeby spełniła się wola Boża. Nie mam żadnych planów. Pan Bóg zabierze mnie, kiedy chce. Wszystko w rękach Pana Boga.
– Boi się Ojciec śmierci?
– Czekam i powtarzam: „Jezu, Maryjo, Józefie święty, bądźcie przy mojej śmierci”. Modlę się o spotkanie z Panem. (Ojciec Jerzy odwraca się i pokazuje krzyż w celi nad łóżkiem). Widzisz ten krzyż? Jak zrobiłem doktorat w Rzymie, to pytali: Jaką nagrodę chcesz dostać? Od razu odpowiedziałem: „Krzyż! Tylko krzyż!”. Chciałem mieć krzyż, bo tam jest Pan Jezus. To było i jest moje największe pragnienie.
– Ojcze, dziękuję za rozmowę i życzę dalszych lat życia w tak dobrej formie. To życzenia również od redakcji tygodnika „Niedziela”.
– Ten tygodnik jest dla mnie szczególnie ważny. Już w szkole, gdy zaczął się ukazywać, ksiądz powiedział: „Chłopcy, będziecie sprzedawali «Niedzielę»”. Polegało to na tym, że gazeta kosztowała 10 gr, a ja mogłem zatrzymać 2 gr z każdego sprzedanego egzemplarza. Obskoczyłem całą rodzinę i znajomych. Mówiłem: Ciotka, kupuj! I tak sprzedawałem. Z tych zarobionych pieniędzy kupowałem bułeczkę, która kosztowała 10 gr, albo czekoladkę. Wtedy taka bułeczka, czekoladka to był rarytas! Potem całe moje życie było związane z tygodnikiem „Niedziela”. Pamiętam dziennikarzy, redaktorów naczelnych. Ksiądz Marchewka mnie uczył. Znałem Zofię Kossak-Szczucką, która przez pewien czas pisała w tajemnicy do „Niedzieli” i ukrywała się tu, na Jasnej Górze. Znam doskonale Lidię Dudkiewicz. Ile pięknych przeżyć! Z tygodnikiem „Niedziela” zostanę na zawsze. Do śmierci...