Na złotą medalistkę w biegu na 800 m na igrzyskach olimpijskich w Rio można spojrzeć jako na kolejny przykład sportsmenki, która gra nie fair. Jedni wykorzystują doping farmakologiczny lub przetaczają odpowiednio natlenioną krew, inni montują „wspomagacze” w rowerach, jeszcze inni „chorują”, a zażywane lekarstwa – któż śmiałby odmówić leczenia chorym – poprawiają „przy okazji” wydolność organizmu podczas zawodów.
Jednak reprezentantka RPA (mniejsza o nazwisko, chodzi mi o przypadek) doping nosi niejako w sobie, o czym świadczą nie tylko bardzo męska sylwetka i rysy twarzy oraz nietypowa jak na kobietę muskulatura, ale przede wszystkim podwyższony poziom testosteronu, czyli... męskiego hormonu płciowego.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Można by powiedzieć – trudno, pecha w rywalizacji mają te zawodniczki, które takich „ponadnormatywnych” predyspozycji nie mają. Choć rozumiem polską zawodniczkę, która po zajęciu 5. miejsca we wspomnianym biegu tylko stwierdziła z rozżaleniem: „Jestem druga wśród kobiet”.
Czy jednak nad wyraz męskie zawodniczki startujące w kobiecych zawodach sportowych (bo w ślad za złotą medalistką pojawiają się kolejne takie przypadki) to nie jest swego rodzaju działanie w myśl założeń ideologii gender? Tu gra toczy się nie tylko o olimpijskie medale, ale o dużo większą stawkę.