Koszmar dzikiej lustracji księży, wywołany w pewnej mierze przez pokrzywdzonego w czasach PRL ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, przybrał ostatnio absurdalne rozmiary. Absurdalne przynajmniej z trzech powodów. Pierwszy to brak racjonalnego uzasadnienia dla takich działań (wszak w sprawie nic nie zmieniło się od lat); drugi - to obecność tematu na czołówkach wszystkich serwisów informacyjnych; trzeci wreszcie - to konieczność zaangażowania autorytetu najwyższych władz państwowych, by ukrócić lustracyjną samowolkę.
Że lustracja księży to pożywka dla wrogo nastawionych do Kościoła dziennikarzy, nie dziwi mnie w ogóle. Patrząc na sposób, w jaki wiele stacji relacjonowało pielgrzymkę Ojca Świętego, doszukując się jedynie newsów i sensacyjek, spokojnie można zaryzykować stwierdzenie, że w takim powierzchownym funkcjonowaniu odnajdują sens i cel działania. Nie zagłębiać się w temat (zwłaszcza że nie ma się o nim zbyt wiele do powiedzenia), lecz napisać lub powiedzieć coś, co wskoczy na pierwszą stronę - to ideał pracy wielu żurnalistów.
Kiedy jednak żądania, by opublikować nazwiska agentów, słyszę ze strony tych, którzy uważają się za synów Kościoła, często ludzi bardzo młodych, włos na głowie zaczyna mi się jeżyć. Aż nadto mocno przypomina się w tym momencie fragment Biblii, w którym autor natchniony pisze: „Gdyby lżył mnie nieprzyjaciel, z pewnością bym to znosił, gdyby przeciw mnie powstawał ten, który mnie nienawidzi, ukryłbym się przed nim. Lecz jesteś nim ty, równy ze mną, przyjaciel” (por. Ps 55, 13-14).
Jest rzeczą smutną, że żądający ujawnienia nazwisk, z uwagi na swój młody wiek lub brak jakiegokolwiek życiowego związku z Kościołem, nie mając często wprost żadnego wyobrażenia o niesłychanie trudnej walce, jaką prowadzili kapłani z komunizmem, albo w swoim nieprzyjaznym nastawieniu do ludzi Kościoła niechcący go mieć - pozwalają sobie niekiedy na krzywdzące oskarżenia, uproszczenia i uogólnienia pod adresem duchowieństwa. Rację miała słynna norweska pisarka, laureatka Nagrody Nobla Sigrid Undset, która napisała kiedyś, że fakt załamania moralnego jednego kapłana wzbudza wśród tłumu dużo większe wzburzenie niż męczeńska śmierć za wiarę dwustu innych kapłanów.
W tym kontekście koniecznie trzeba podkreślić, że kapłani w pierwszych dziesięcioleciach władzy komunistycznej byli jedyną zorganizowaną siłą broniącą chrześcijaństwa, polskości i europejskiej kultury w naszym kraju. Innej liczącej się opozycji wówczas nie było. To przede wszystkim księża przygotowali naród do obalenia komunizmu: przez dziesiątki lat głosili podtrzymujące ducha narodu rekolekcje, konferencje i kazania, prowadzili żmudną pracę z dziećmi i młodzieżą, nauczając religii w niewiarygodnie trudnych warunkach, przy ustawicznym przeszkadzaniu ze strony komunistycznych władz. To kapłani polscy uczyli wówczas chrześcijaństwa, europejskości i polskości; organizowali polski lud w wielkich religijno-patriotycznych manifestacjach. Prześladowano ich za to na rozmaite sposoby. Niektórych zamordowano. Innych trzymano w więzieniach. Tysiące pozostałych karano horrendalnymi podatkami i karami. Nieustannie ich inwigilowano, nagrywano kazania. Całe tabuny specjalnie zatrudnionych ludzi, i to nie tylko milicji i pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, lecz także ormowców czy zomowców, śledziły każdy ich krok. Kto tylko wstąpił do seminarium, już podlegał stałej inwigilacji, zbierano na niego materiały, oszczerstwa czy pomówienia. Wykorzystywano każdą okazję, by kapłanów lub kleryków wciągać w rozmowy i skompromitować. Nachodzono nieoczekiwanie w domach. Jeśli ktoś z nich chciał jechać na studia za granicę, był poddawany szczególnym działaniom lub zmuszany do pisania deklaracji lojalności.
Jestem na szczęście na tyle młodym człowiekiem, by nie mieć żadnych obaw, że będę posądzony o współpracę z SB. Piszę „na szczęście”, ponieważ nie mam dziś stuprocentowej pewności, że w tamtych czasach okazałbym się bohaterem - w myśl dewizy z wiersza Wisławy Szymborskiej: „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”.
Dla mojego pokolenia zatem niemal jak akademicki spór brzmi pytanie, czy remontować kościół i ryzykować kontakty z SB, które może załatwić przydział cementu, czy też pozwolić, by dach świątyni zawalił się wiernym na głowę. Tym, którzy dziś korzystają z dobrodziejstw demokracji, chętnie wyjeżdżając za granicę, jakąś koszmarną bajką może wydawać się fakt, że w czasach komuny każdy ksiądz, który ubiegał się o paszport, był inwigilowany, odpytywany, zaś z rozmowy z nim sporządzano ubeckie notatki.
Wielu ludziom pomyliło się dzisiaj, kto był katem, a kto ofiarą. Kapłani, którzy zdradzili, zapewne nie popełniliby nigdy tego czynu, gdyby nie zostali osaczeni przez zbrodniczy system, wprzęgający codzienne, niezbędne do wykonania sprawy w polityczną rozgrywkę na śmierć i życie. Tymczasem dziś ludzie systemu mają się bardzo dobrze, pobierając sowite emerytury, księża zaś bywają niszczeni przy pomocy spreparowanych przez nich materiałów. Wielu z tych, zwłaszcza młodych ludzi, którzy obecnie domagają się ujawnienia nazwisk księży współpracujących z PRL-owską służbą bezpieczeństwa, w życiu nie stanęło przed poważniejszym wyborem moralnym. Mam wrażenie, że w godzinie próby nie wszyscy okazaliby się bohaterami.
Kościół od zawsze ma w swych szeregach grzesznych ludzi - i jedynym miejscem ujawniania ich grzechów jest konfesjonał. Jeśli grzechy te godzą w kogokolwiek - aby otrzymać wybaczenie, należy zadośćuczynić wyrządzone zło wobec osób, które się skrzywdziło. Nie ma jednak ani potrzeby, ani obowiązku rozgłaszać na cały świat, że ktoś popełnił grzech. Według znawców teologii i filozofii, dzisiejsze domaganie się swoistego moralnego ekshibicjonizmu ze strony Kościoła jest niczym innym, jak powtórzeniem XIV-wiecznej herezji wiklefizmu. Otóż jej twórca, John Wiklef, będąc przedstawicielem skrajnego realizmu pojęciowego, uznał Kościół za społeczność idealną, w której nikt nie ma prawa do błędu czy grzechu. Przyjmując takie założenie, doszedł do wniosku, że przełożeni, którzy dopuścili się grzechu, nie mają prawa domagać się posłuszeństwa od podwładnych, zaś grzeszni kapłani udzielają nieważnie sakramentów. Tym, którzy dziś domagają się ostracyzmu księży złamanych przez komunistyczny system, przypominam, że wiklefizm został potępiony na Soborze w Konstancji.
Obrońcy idealnej wizji Kościoła chętnie szafują słowami: „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (por. J 8, 32), zapominając jednak, że słowa te należy odnieść przede wszystkim do siebie, nie do innych. W żaden sposób nie wyzwoli mnie poznanie prawdy o słabościach, ułomnościach i zdradach innych ludzi. Może tylko zrodzić niechęć, a niewykluczone, że również pogardę. Prawda bez miłości bywa bowiem źródłem fanatyzmu i straszliwych okrucieństw. Ponadto - jaka jest pewność, że esbeckie akta sporządzone przez zawodowych manipulatorów i kłamców faktycznie zawierają prawdę?
Ktoś, kto domaga się ujawniania nazwisk „księży agentów”, zapomina też o innej niezmiernie ważnej kwestii. Księża nie są funkcjonariuszami publicznymi w rozumieniu ustawy lustracyjnej i jako tacy nie podlegają jej rygorom. Cała ustawa natomiast podlega prawu o ochronie danych osobowych. Prawo to jest nagminnie łamane przez publikowanie pełnych danych osobowych księży bez dowodów innych niż ubeckie dokumenty, bez wszczęcia jakiegokolwiek postępowania wyjaśniającego i wyroku sądu. Ciekawe, że w przypadku wszelkiej maści zbrodniarzy bez zezwolenia sądu nie wolno podać nazwiska ani opublikować wizerunku. Tutaj nikt się takimi niuansami nie przejmuje.
Zastanawia również fakt, że lustracyjne newsy pojawiają się zawsze w chwilach szczególnie mocnych religijnych zrywów Polaków - bezpośrednio po śmierci Jana Pawła II, a także tuż przed i zaraz po pielgrzymce Benedykta XVI. Widać, że jakimś potężnym siłom bardzo zależy, by zdusić w zarodku tę głęboką duchową atmosferę.
Jestem przekonany, że ujawnianie prawdy o agentach wśród księży nie służy absolutnie nikomu ani niczemu, a najmniej dobru wiernych. Domaganie się tego jest, według mnie, wyrazem perwersyjnej skłonności do grzebania się w cudzych brudach. Cóż bowiem przyjdzie z posiadania wiedzy, że ten i ów był donosicielem, w sytuacji, kiedy mnie to w żaden sposób nie dotyczyło? Na tak postawione pytanie jeden z moich kolegów znalazł wprawdzie kuriozalną odpowiedź: „Chcę wiedzieć, kto krzywdził moich sąsiadów”. Co jednak zrobić, jeśli sami sąsiedzi tego nie pragną?
Na koniec chcę przytoczyć historię pewnego misjonarza, który po przejęciu władzy przez komunistów trafił do chińskiego więzienia. Poniżano go na różne sposoby. Podczas posiłków wiązano mu z tyłu ręce, by musiał jeść z ziemi jak zwierzę. Wspominał jednak, że nie to było najgorsze. Najpodlejsze było bowiem to, że wśród więźniów, skazanych tak jak i on, za wyimaginowane przestępstwa, brakowało elementarnej solidarności. Wiele razy był przez nich budzony w środku nocy okrzykiem: „wyznaj swoje przestępstwa!”. Czyż nie przypomina to dzisiejszej sytuacji?
Pomóż w rozwoju naszego portalu