Człowiek jest istotą skomplikowaną. Znacznie bardziej niż się
to nam wydaje. I może bardziej niż się to wydaje niektórym duszpasterzom.
Nie można go prowadzić wąską, uproszczoną ścieżką poznania, wytyczoną
bez liczenia się choćby z ludzką ciekawością. A ta ciekawość tkwi
w nas od wczesnego dzieciństwa, czasem aż do późnej starości. Małe
dziecko chwyta rączką płomień lub gorące żelazko, chociaż te przedmioty
dość ła-two "bronią się" przed dziecięcą ciekawością. Ale ta dziecięca
chęć wyrwania się z rodzicielskiej dłoni, potem z rodzinnego domu,
ten młody bieg na oślep, to złudne poczucie wolności i samodzielności
nie mija tak prędko. Małe dziecko wymknie się matce lub ojcu, bo
bardzo je korci, żeby samodzielnie przebiec przez jezdnię, potem,
żeby wskoczyć do wody, potem, żeby spróbować narkotyków lub alkoholu...
I nie wtrącajcie mi się, rodzice, jestem samodzielny i wiem, co robię,
obejdę się bez nadzoru. A czym się to różni od odejścia od Boga,
od wiary? Nie wtrącajcie mi się, mam własne życie, Bóg mi niepotrzebny.
Ileż trzeba mądrości w prowadzeniu człowieka od dzieciństwa,
żeby uniknąć takiego błądzenia! Mogę tu posługiwać się jedynie własnym
przykładem. Może ktoś znajdzie w sobie podobne przeżycia, względnie
inne, które będzie mógł porównać z moimi. Może komuś pomoże to w
rozterkach.
Miałem to niezwykłe szczęście, że pierwsza uczyła mnie
podstaw wiary moja matka. Była nauczycielką, miała też uprawnienia
do nauczania religii. Jej postawa moralna ukształtowała się pod wpływem
Sióstr Augustianek, do których szkoły chodziła jako dziecko, i pod
wpływem jej stryja (a brata mojego dziadka), księdza. Co ważne -
nie była bigotką, a religijność traktowała jako coś najbardziej naturalnego,
nawet radosnego. Gdy w latach I wojny światowej była kierowniczką
szkoły w Wieprzu (koło Andrychowa, gdzie duszpasterzem był jej stryj),
umiała mądrze spowodować, że kilku jej uczniów odczuło powołanie
do stanu kapłańskiego. Uczniem mamy, który do końca jej życia (w
1969 r.) utrzymywał z nią serdeczny kontakt, był, zamieszkały po
II wojnie światowej w USA, ks. Franciszek Gabryl.
Młody człowiek zwykle buntuje się i sprzeciwia wszelkiemu
przymusowi. Może więc przyczyną, że ja się nie buntowałem przeciw
obowiązkom katolika było to, że mama do niczego mnie nie zmuszała,
ona umiała zachęcać i dawać przykład, nie mówiąc o tym. Nie wiem,
czy kiedykolwiek prosiła Boga o coś dla siebie. Mówiła raczej: "Ja
nie chcę się Panu Bogu naprzykrzać". Ona też wyjaśniała mi treść
Mszy św. (odprawianej wtedy po łacinie) i innych obrzędów kościelnych.
Dla mnie, siedmiolatka, zaprenumerowała też pisemko wydawane przez
Ojców Pallotynów Mały Apostoł. Dzięki niej przyjąłem I Komunię św.,
w 9 pierwszych piątków miesiąca z nią chodziłem do kościoła Ojców
Reformatów, a na nabożeństwa majowe do Ojców Karmelitów, gdzie w
kaplicy Matki Bożej odsłanianiu i zasłanianiu obrazu towarzyszyła
melodia Serdeczna Matko, przypominająca przecież (a był to czas okupacji)
Boże, coś Polskę.
Mama, nauczycielka, bez trudu znajdowała wspólny język
z moimi nauczycielami, także katechetami (aż do mojej matury w 1948
r. religia była przedmiotem nauczania w szkole). W szkole podstawowej
moim katechetą był ks. Władysław Bajer. Młody, wysportowany, chodził
ze swymi uczniami na wycieczki (np. na Bielany), chętnych uczył także
łaciny oraz - oczywiście - wprawiał nas do ministrantury. W trosce
o nasze dojrzewanie rozdał nam książeczki zatytułowane Ty i ona,
o wartości uczuć, zwłaszcza miłości. Szkoła była, rzecz jasna, wyłącznie
męska. Był gorącym patriotą. Jego wpis do mojego pamiętnika mógł
go (w razie wpadki) kosztować życie. Dlatego go zacytuję:
"Matko - Królowo, / Twe dzieci polskie uciska straszny
wróg. / W niewoli nasz polski cały kraj, / Więc spraw, niech karę
swą wstrzyma już Bóg, /
Wolności, wolności wróć nam błogi raj. / O to Cię, Matko,
we łzach Naród Polski prosi, / Niedoli łzami zalany gorzkimi. / O
Maryjo, Matko, Królowo nasza, / Wstaw się za nami.
Kochanemu mojemu uczniowi w bardzo ciężkich chwilach
Narodu Polskiego, Narodu męczenników, ale i zwycięzców - wierny syn
Ojczyzny - ksiądz Władysław Bajer".
A było to w roku 1943. W kilka lat po wojnie ks. Bajer
wyjechał na stałe do USA, mieszka teraz na Florydzie, a w 1999 r.
obchodził jubileusz 60-lecia kapłaństwa. Utrzymujemy ze sobą kontakt
listowny.
W gimnazjum i liceum (również męskim) katechetą naszym
był ks. dr Józef Rychlicki, szeroko znany jako wybitny kaznodzieja
i świetny pedagog. Poznawaliśmy Stary i Nowy Testament, Dzieje Apostolskie,
historię Kościoła i liturgikę. Groza bierze, jak dzisiaj młodzi ludzie
mało wiedzą na ten temat.
Późniejsze lata - już dojrzałe - różnie kształtowały
moją postawę etyczno-religijną. Nigdy nie odszedłem od Boga, ale
kiedy przez całe lata byłem z dala od matki, zdarzało mi się przecież
niezbyt gorliwie przykładać do obowiązków katolika. Nie zawsze w
niedzielę szedłem do kościoła, nie zawsze unikałem grzechu, a spowiedź
odkładałem na kiedy indziej. Jednego tylko nie zaniedbywałem: codziennej
modlitwy. Może to mi pomogło, że kiedy poważnie zachorowała moja
matka i kiedy zmarła, na jej intencję, jakby dla niej, dla jej pamięci
znowu zbliżyłem się do Boga.
Zapewne matce i moim katechetom zawdzięczam i to, że
kiedy sam zachorowałem i cudem przeszedłem operację na otwartym sercu,
mogłem powiedzieć kapelanowi szpitalnemu: "Wiem, że tylko Chrystusowi
i Matce Najświętszej zawdzięczam to, że żyję". Kapelan nazwał moje
słowa aktem wiary.
Nie wystarczy - jak to się określa - klepać pacierze,
trzeba rozumieć, co się mówi, i zdawać sobie sprawę, z Kim się modlitwą
rozmawia. A Bóg pomoże nam odnaleźć właściwą drogę. Trzeba Mu tylko
zaufać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu