Któregoś dnia zostałem zaproszony na obchód Kalkuty. Bracia
robią to codziennie. Chodzą w pewne części miasta, na przykład w
rejon dworca Howrah, ponieważ tam jest szczególnie dużo żebraków.
Chodzi się po peronach i "wyłapuje" wzrokiem tych, którzy leżą, trzeba
wówczas podejść do takiego człowieka i zamienić z nim kilka słów,
jeśli okaże się, że człowiek jest w ciężkim stanie, trzeba go zabrać
do umieralni.
Tego dnia znaleźliśmy w pobliżu dworca mężczyznę tak
wyczerpanego, że nie był w stanie z nami rozmawiać. Gdy go zauważyliśmy,
z daleka sprawiał wrażenie jakby spał, był tylko przepasany na biodrach
starą, brudną szmatą.
Wkoło niego nic nie leżało, nawet żebracza puszka. Rikszą
zawieziono go do umieralni. Niestety kilka dni później nie było go
już w tłumie żegnających mnie, kiedy opuszczałem Nabo Dzibon.
Od pamiętnego pierwszego spotkania z młodym człowiekiem,
tym z dziurą w policzku obserwowałem go często. Odkryłem, że na oknie
w zawiniętych szmatach miał kawałek lusterka, w którym po kryjomu
przyglądał się od czasu do czasu.
Co czuł, kiedy widział tak straszną ranę na swoim policzku,
która niestety się powiększała. W końcu przemogłem jakiś wewnętrzny
strach i odważyłem się z nim porozmawiać, jeden z braci posłużył
mi za tłumacza.
Poprosiłem go aby opowiedział mi swoją historię. Mówił
po angielsku, ale bardzo niewyraźnie, bo przez zaciśnięte z bólu
zęby, trzeba było być przyzwyczajonym do takiego mówienia. Mówił
podobno również po niemiecku i francusku. Życie go nauczyło.
Przedstawił mi, jak mnie zapewniano, typowy życiorys.
Rodziców swoich nie pamiętał, nie potrafił powiedzieć,
gdzie się urodził, ani czy miał rodzeństwo. Nie wiedział też, ile
miał lat. Żył zawsze sam, stałej pracy nie miał nigdy, najczęściej
żebrał wokół dworca Howrah. Dlaczego tam? Bo na dworzec przyjeżdżają "
ludzie", również bogaci, a więc tam najłatwiej o bakszysz. Kiedyś
się zadrasnął w policzek, zawsze bagatelizował takie drobiazgi, tym
razem zrobił się wrzód, a w końcu ta dziura. Miał nadzieję, że się
wyleczy. Jednak już wtedy wiadomo było po badaniach w dwóch szpitalach,
że się nie wyleczy, lekarze jednomyślnie oświadczyli, że to nowotwór
złośliwy. Zresztą bracia, którzy go widzieli przecież codziennie,
twierdzili że choroba szybko posuwa się naprzód. Nie ma dla niego
ratunku. Dzisiaj zapewne już nie żyje, szkoda, z powodu takiego drobiazgu.
Gdyby były jakieś środki opatrunkowe? Ale skąd je miał wziąć, skoro
zawsze brakowało pieniędzy na najskromniejszy posiłek. Życie brutalnie
go potraktowało. Dlaczego jego, a nie mnie? Tego nigdy się nie dowiem.
Cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu