Nowosolanie mówią o nim, że jest bardzo pogodny i bardzo franciszkański. Kocha przyrodę i uwielbia ją obserwować, znane są jego pasje pszczelarskie. Skromny i życzliwy, na przemian wzrusza się i uśmiecha do swoich wspomnień. A jest co przywoływać - ten nietuzinkowy zakonnik za swoją postawę i działalność został odznaczony Krzyżem Armii Krajowej i Krzyżem Walecznych oraz Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ze względu na stan zdrowia nie może teraz przyjmować zbyt wielu gości, część dnia spędza więc słuchając katechez płynących z radia. I czeka na słoneczną Wielkanoc.
Zapraszany jest na różne uroczystości, w których bierze udział, jeśli tylko siły pozwalają. Chętnie udziela wywiadów, dziennikarze pytają go zwłaszcza o wojenne przeżycia. - Przyjechał do mnie jakiś czas temu kleryk i mówi, że chce pisać pracę magisterską o mnie. No, zobaczymy, co tam napisze - śmieje się o. Medard.
Początki powołania
Reklama
O. Medard Parysz urodził się 17 grudnia 1913 r. w Haczowie (województwo podkarpackie). Rodzice - Piotr i Bronisława - nadali mu imię Stanisław. Jego droga do kapłaństwa zaczęła się dość wcześnie. Wspomina: - Byłem w V klasie szkoły podstawowej. Czerwiec. Słonko miało się ku zachodowi. Poprzez gałęzie i liście jego promienie przeświecały naszą jabłoń. Mama robiła w kuchni masło, a ja się kręciłem obok.
- Stasiu, nie chciałbyś być księdzem? - tak mama zapytała. I od tego czasu zaczęło się przygotowanie. Z tatusiem pojechaliśmy do Stalowej Woli, wtedy to było miasteczko Rozwadów - kapucyni założyli tam małe seminarium. Przyjechaliśmy rano, jeszcze kościół był zamknięty. Braciszek wydzwonił na „Anioł Pański” i otworzył nam drzwi do klasztoru. Wprowadził nas na piętro do sypialni chłopców, którzy wtedy wstawali i z ręcznikami na ramionach szli do umywalni. A ja stoję przy oknie i patrzę. Podchodzi jeden starszy i pyta: - Jak się nazywasz? Ja mówię: - Parysz. A on na całe gardło: - Chłopaki, Londyn do nas przyjechał!
W Kolegium Serafickim spędził 4 lata. We wrześniu 1929 r. wstąpił do zakonu kapucynów. Roczny nowicjat odbył w Sędziszowie Małopolskim. Studia teologiczno-filozoficzne ukończył w Krakowie. - Pamiętam ostatni egzamin przy profesorze wyznaczonym przez biskupa. To był ważny egzamin, chodziło głównie o umiejętność spowiadania. I ja go nie zdałem. Ale siedzę i czekam na końcowy werdykt, i słyszę: - O. Medard Parysz - bardzo dobrze. Prędko pobiegłem do klasztoru, żeby mi tego nie odebrano.
1 maja 1939 o. Medard przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa krakowskiego Stanisława Rosponda. - Wyświęcił nas 9 i tylko ja z nas wszystkich jeszcze żyję - mówi. 4 pierwsze lata posługiwał w Krakowie. Od 1943 r. pracował w Olszanicy i jednocześnie był rektorem kaplicy w Mydlnikach i uczył w tamtejszej szkole.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ostatni kapelan powstania
Reklama
16 lipca 1944 r. trafił do Warszawy, gdzie służył jako kapelan Armii Krajowej. - Prowincjał warszawski kapucynów prosił naszego prowincjała o pomoc w obsługiwaniu dwóch kościołów, w Lublinie i w Warszawie, bo gestapo zaaresztowało im 30 księży, zostali wywiezieni do Dachau. Byłem najmłodszy, dlatego zlecono mi być z ludźmi. Nie znałem Warszawy, więc przydzielono mi siostrę zakonną bezhabitową ze zgromadzenia honoratek - opowiada o. Medard.
Prawie każdy dzień wyglądał tak samo - siostra umawiała się z ludźmi w piwnicach i schronach, a potem oboje tam szli i o. Medard odprawiał Msze św., spowiadał albo uczestniczył we wspólnych modlitwach. Do dziś pamięta jedną niedzielę. - Msza miała się już ku końcowi. Nagle 3 pociski. Ranni i zabici. Podeszła do mnie kobieta: - Proszę księdza, mój mąż przed chwilą przyjął Pana Jezusa w Komunii św. i już nie żyje.
Kapucyni wiedzieli, że zbliża się powstanie, bo warszawska młodzież tłumnie przystępowała do spowiedzi. Posługa kapłańska w trakcie walk była nie tylko trudna, ale i niebezpieczna. Nad głowami pociski, a wokół ranni i przerażeni ludzie, którym trzeba nieść pomoc. O. Medard wspomina: - Idę ulicą. Na noszach leży ranny powstaniec. Czeka na zabieg w prowizorycznym szpitaliku w piwnicy. Podchodzę, mówię: - Jestem księdzem, może chciałby się pan wyspowiadać? Cisza. Może nie słyszał, a może był tak chory, bo nic nie mówił. Powtarzam to samo, a on krzyknął: - Brodaczu! Powiedz, niech mnie stąd wezmą, bo mnie tu szlag trafi!
W tej chwili wpadł pocisk, jemu się nic nie stało, a ja zostałem ranny w lewe ramię. Siostry pielęgniarki mnie opatrzyły, ale przez podziurawiony habit było widać biały bandaż. Wracam do klasztoru, trochę jak bohater, i spotykam dziekana kapelanów naszego rejonu. A on do mnie: - Dopiero przyszedł, a już odznaczony.
Bywały sytuacje, o których trudno się mówi nawet po wielu latach. - Do spowiedzi przyszła dziewczyna, lat może 17: - Proszę księdza, ja chcę zginąć za ojczyznę, ale tak się strasznie boję…
Nocami kapucyni pełnili na zmianę wartę przed klasztorem, dzięki temu mogli się przespać choć parę godzin. - Chodzę koło naszego kościoła i słyszę warkot samolotów. To lotnicy polscy z Anglii rzucają broń powstańcom. Ale widzę też pociski i nadlatujący samolot, cały w płomieniach. Kiedy był nad kościołem, krzyknąłem: - Jeśli żyjecie, to was rozgrzeszam w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Po chwili runął gdzieś niedaleko, słychać było tylko poszczególne wybuchy amunicji, która była na pokładzie.
Powstanie upadło, a on został aresztowany przez Niemców i tydzień spędził zamknięty w hali fabrycznej w Pruszkowie. Kiedy w końcu udało mu się wrócić do Krakowa, współbracia przyznali, że zdążyli go już uznać za zmarłego. - A ja żyję do dziś! - śmieje się.
Co miejscowość to historia
Reklama
Po wojnie został przełożonym w Sędziszowie Młp. Później posługiwał we Wrocławiu, Dobiegniewie, Wałczu, Kwietnikach, Gdańsku, Bytomiu, Nakielnie, Szwecji (wieś w woj. zachodniopomorskim), Krośnie i Tenczynie. Spowiadał, głosił rekolekcje, pracował z dziećmi i młodzieżą, budował kościoły - w Tenczynie tylko do stropu, bo władze komunistyczne wstrzymały prace. Każda nowa placówka była okazją do poznania ludzi i rozwijania umiejętności duszpasterskich. I każda pełna była historii, które o. Medard do dziś przechowuje w pamięci.
- Kiedyś jechałem pociągiem z jednym panem, takim dość rozmownym. Powiedział mi: - Proszę księdza, ja żyję z kobietą bez ślubu, mamy troje dzieci, co ksiądz na to? Ja byłem wtedy młodym misjonarzem, więc krzyknąłem: - Rozejść się! Dziś bym pewnie tę rozmowę poprowadził inaczej. Ale wiele lat później opowiadałem tę historię na spotkaniu w bibliotece i mówiłem, że tacy ludzie też mogą swoje życie naprawić. Wtedy podszedł do mnie pan, który też w ten sposób żył, i powiedział: - Proszę księdza, jak to dobrze, że nie jestem stracony.
Praca duszpasterska przynosiła różne wyzwania, czasami trzeba było podejmować decyzje naprawdę niełatwe. - W Wałczu po drugiej stronie ulicy mieszkała jehowitka. I któregoś dnia parafianki przyszły do mnie i mówią, że ona umiera i żebym poszedł ją wyspowiadać. Poszedłem, a ona tak pięknie mówi o Panu Jezusie, że czeka na spotkanie z Nim. Do dziś nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale już jej nie nawracałem.
Dobry duch miasta
Od 1979 r. mieszka w parafii pw. św. Antoniego w Nowej Soli. Nazywany jest dobrym duchem i ikoną tego miasta. Nowosolanie postanowili go uhonorować, nadając jego imię rondu u zbiegu ulic Piłsudskiego, Dąbrowskiego i Wyspiańskiego - radni miasta podjęli tę decyzję jednogłośnie. W ten sposób odwdzięczyli się zakonnikowi za trud apostolski oraz okazywaną wszystkim dobroć i mądrość. - Asyż ma św. Franciszka, a Nową Sól Bóg obdarzył o. Medardem - mówiła podczas sesji Rady Miasta zaprzyjaźniona z o. Medardem Maria Szczecińska. Jego rondo jest znakiem harmonii i ładu, co podkreślano w dniu nadania imienia. - W trakcie podziękowania powiedziałem: - Teraz się niczego nie boję, bo to rondo jest moje! - uśmiecha się o. Medard. - Ale co ja winien, że mnie Nowa Sól tak kocha.
Jest honorowym obywatelem miasta oraz jednym z pierwszych laureatów statuetki „Odrzany”.
Cudowna sprawa
- Czy znam świętych kapłanów? Każdy chce być święty - uśmiecha się o. Medard. W jednym ze swoich rozważań napisał: „My, kapłani, uczestniczymy w Jego - Jezusowym - kapłaństwie. Jego - Jezusową - władzą jednamy grzeszników z Bogiem, odpuszczając im grzechy w konfesjonale, powtarzamy Jezusową krwawą ofiarę na ołtarzu w Mszy św. - w sposób niekrwawy - mówiąc: «Bierzcie i jedzcie, bierzcie i pijcie». Chrystusową - nie własną - przepowiadamy Ewangelię i przekazujemy chrześcijańską nadzieję”. - Cudowna sprawa, że kapłan nie całkiem może jest święty, ale ma władzę i to, co sprawuje, jest ważne i dla nas owocne - mówi w zadumie.
Wielu księży, których znał, już odeszło. Niektórzy jakoś szczególnie zapisali się w pamięci, czasami tylko z powodu jednego wydarzenia. - Żył kiedyś w diecezji tarnowskiej ks. Patrzyk, misjonarz, mówił śliczne kazania o Matce Bożej - opowiada o. Medard. - Mieszkał z dwiema siostrami, obie były nauczycielkami. I one przygarnęły do siebie żydowską dziewczynkę. Ale po wiosce szybko rozeszła się plotka, że to dziecko tego księdza. Postanowił jakoś to rozegrać i w którąś niedzielę podszedł do mężczyzn stojących pod kościołem. Pogadał z nimi, ale w taki sposób, że plotka nie ucichła. Bo dzięki niej dziewczynka była bezpieczna przed prześladowaniami Żydów.
O. Medard wspomina też innego księdza. - Kiedy miałem iść do małego seminarium, pojechaliśmy z mamą do jej wuja, ks. Bronisława. Pochwalił mamę za jej decyzję i dał jej nawet trochę pieniędzy na moje kształcenie. A mi dał wtedy krzyżyk i figurkę. Ta figurka spadła mi już wiele razy i tak się ładnie powyginała. Zawsze jak gdzieś jadę, biorę ją do kieszeni.
Trzeba się dużo modlić
- Żeby być dobrym kapłanem i w ogóle dobrym chrześcijaninem, trzeba się dużo modlić - mówi o. Medard. Podkreśla, że głoszone kazania powinny być odzwierciedleniem życia księdza. I radzi, by starać się być życzliwym wobec ludzi. Wzorami dla niego są św. Jan Maria Vianney i św. Ojciec Pio. Wiele też czerpie z przykładu św. Małgorzaty z Cortony, mistyczki i stygmatyczki.
- Trzeba wierzyć i cieszyć się tą wiarą. Kiedyś w wywiadzie powiedziałem: - Jeśli to, co mówi nasza wiara, jest prawdą, to jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem. Potem mi zwrócono uwagę, że trochę niezręcznie zabrzmiało to „jeśli” - śmieje się o. Medard.
Sam układa rozważania, które cieszą się dużą popularnością. Kierując się duchowością franciszkańską, szuka Boga w stworzonym przez niego świecie. „Wichry, burze z błyskawicami i piorunami/ wszystkie kwiaty i trawy najrozmaitsze/ niech nam mówią o Tobie” - pisze w swojej „Modlitwie”. Wspólnie z mieszkającą w Warszawie Anną Wiewiórą opracował nabożeństwo różańcowe - połączenie przemyśleń zakonnika i matki zatroskanej o życie i wiarę swojego syna.
Ma różne ulubione modlitwy - zmieniały się na przestrzeni lat. Teraz wymienia „Najsłodsze Serce Jezusa, zmiłuj się nad nami”, „Któryś za nas cierpiał rany”, „Matko Najświętsza, Niepokalana, Przeczysta, módl się za nami”, „Jezu, ufam Tobie” (kolejno pokazuje wiszące na ścianach pokoju obrazy). Przyznaje, że jego duchową mistrzynią jest św. s. Faustyna, bardzo lubi czytać jej „Dzienniczek”.
- Jak się modlę, to mówię: - Panie Boże, kiedy będę umierał, to moją śmierć ofiaruję za zbawienie wszystkich ludzi. Piękna modlitwa, prawda?