Moje ukochane rodzinne miasto jest piękne...
Urodziłem się i całą młodość spędziłem w Zambrowie, który przechodził w tym okresie fazę przemian od niewielkiego miasteczka do 25-tysięcznego miasta. Jak w wielu miejscach, tak i tu założono, że będzie to miasto bez Boga, bez religii, bez większego kościoła dla ludzi. Okazało się jednak inaczej. Dzięki jednemu księdzu - Henrykowi Kulbatowi, bardzo mądremu i bezpośredniemu człowiekowi, który za cel postawił sobie kontakt z nowo przybyłymi ludźmi. Nie pamiętam jakichkolwiek konfliktów na terenie parafii, natomiast pamiętam bardzo dobrze kontakt zarówno proboszcza, jak i ówczesnych wikariuszy z ludźmi. To powodowało, że dzieci komunistów, sekretarzy partii czy dyrektorów, w tych trudnych latach przystępowały razem z innymi dziećmi do I Komunii św. Mimo wysiłków wrogów Pana Boga atmosfera miasta w cichy sposób promowała wierność Kościołowi i starym, polskim tradycjom.
i jedyne - tam żyli moi rodzice, rodzeństwo przyjaciele...
Reklama
Miałem dwoje rodzeństwa i bardzo szeroką rodzinę ze strony mego ojca, który pochodził z Zambrowa. Ale mój kontakt z ludźmi nie był ograniczony tylko do rodziny; obejmował także serdeczne więzi z szerokim gronem przyjaciół, znajomych, sąsiadów, znajomych ojca, matki, z którymi utrzymywaliśmy bliskie relacje. Był właścicielem gospodarstwa rolnego, które prowadził nasz kuzyn i myśmy mu bardzo intensywnie pomagali. Był też od lat urzędnikiem, więc w tej sytuacji miał bardzo duże kontakty i ta atmosfera była rzeczywiście atmosferą wzajemnej życzliwości. Jest to ważne ze względu na myśl o przyszłym kapłaństwie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
tu pojawiły się pierwsze myśli o kapłaństwie...
Bliscy często pytali mnie: kim ty będziesz? Moje dziecinne marzenia ewoluowały od wzruszeń, kiedy widziałem młodego księdza przychodzącego z posługą religijną czy z jakiejś innej racji do sąsiadów czy do krewnych, po pragnienie zostania lotnikiem, żeby mojej kuzynce, z którą bywałem w konflikcie, rozbić komin. Później życie było bardzo spokojne w sensie zorientowania powołania. Byłem jedynie oporny na jedną propozycję: bardzo mnie namawiano do tego, żebym został ministrantem, przed czym skutecznie długo się broniłem i dopiero jako młody chłopak zostałem tym ministrantem i to dosyć gorliwym. Poważnie o kapłaństwie zacząłem myśleć pod koniec liceum, a to moje myślenie potwierdzali także obserwujący mnie kapłani. Po raz pierwszy rozmawiałem z rodzicami na temat pójścia do seminarium bardzo krótko przed złożeniem podania po maturze.
Moje kapłaństwo zaczęło się...
Reklama
w 1964 r., kiedy miałem 23 lata. Pragnieniem moim było być wikariuszem na wiejskiej parafii. Choć sam pochodziłem z małego miasteczka, które należało pewnie do średnich miast w naszej diecezji, to jednak bardzo interesowała mnie wieś, bezpośredni kontakt z ludźmi i szczęśliwie zostałem wikariuszem w wiosce. Poprosił o mnie - o tym się dowiedziałem później - mój prefekt, który został proboszczem. Był tam bodajże jedyny kościół, który budowano od wojny i kontynuowano jego budowę po wojnie. Była to mała miejscowość Jelonki k. Ostródy Mazowieckiej. Ta parafia pomogła mi przezwyciężyć lęk przed zaangażowaniem w administrację, budowę, organizowanie pracy, bo zobaczyłem, że ksiądz nie musi bardzo się martwić, bo zawsze znajdą się pomocni ludzie.
Marzeniem mojego późniejszego kapłaństwa było zostać proboszczem na małej, wiejskiej parafii. Spotkało się to z inną trochę wizją mojego biskupa, który skierował mnie na studia, najpierw na ATK w Warszawie, i to nie na ten kierunek, który chciałem studiować - duchowość chrześcijańską. Otrzymałem skierowanie na teologię dogmatyczną, z czego później byłem bardzo zadowolony. Po zrobieniu magisterium zostałem skierowany na studia do Rzymu, kontynuowałem je i po doktoracie wróciłem do Polski.
Czasami te decyzje biskupów - moich przełożonych - wobec mnie zmieniały się ukierunkowując na nowo moje pragnienia czy nadzieje na realizację mego kapłaństwa. Tak było chociażby w przypadku powrotu do pracy w kurii i seminarium. Pierwotnym pragnieniem mego kapłaństwa nie była praca w seminarium. Ja siebie widziałem bezpośrednio z ludźmi. Skoro jednak znalazłem się w nim, uznałem, że powinienem zrobić wszystko, żeby coś niecoś publikować, czym mógłbym się podzielić z innymi - z księżmi czy z klerykami - i żeby pomóc im też odkryć ideały wśród kapłanów, przez kontakt z nimi. Wtedy z klerykami założyłem Koło Mariologiczne i Maryjne. Ponieważ byłem wychowawcą kursowym, więc próbowałem być z klerykami nie tylko w ciągu roku seminaryjnego, ale także w czasie wakacji. Czasami odbywaliśmy spływy czy jakieś wycieczki rowerowe, wyprawy. Systematycznie organizowaliśmy wyjazdy do sanktuariów maryjnych i to mnie z nimi wiązało. Moim pragnieniem było, żeby im pokazać, w jaki sposób bardziej dynamicznie zrealizować swoje powołanie. Byłem w pierwszej oazie kapłańskiej u ks. Blachnickiego, do której wciągaliśmy nawet naszych wychowawców, profesorów, a nawet późniejszego naszego bp. Mikołaja Sasinowskiego.
Na drodze ku pełni kapłaństwa
Reklama
W pewnym momencie zakomunikował mi bp Mikołaj Sasinowski, że w czasie wizyty ad limina poproszono go o kandydata do pracy w Papieskiej Radzie do spraw Świeckich - księdza, który by mógł spełnić tę posługę. Biskup, który był oficerem i prawnikiem, odebrał prośbę od Ojca Świętego jako rozkaz, więc po przyjeździe zakomunikował mi jaka jest sytuacja. Widząc trudności w zrealizowaniu mojego pierwotnego pragnienia bycia proboszczem, pomyślałem sobie, że może to będzie dobra odskocznia pójścia na parę lat do tej pracy, poznania jeszcze szerszego wachlarza zainteresowań Kościoła współczesnego. Po powrocie mógłbym zrealizować to, czego się nauczę. Wyjeżdżałem ze świadomością, że to będzie krótki okres. Potem okazało się, że Prymas Stefan Wyszyński znalazł się w potrzebie zastąpienia ówczesnego rektora Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie, więc mnie tę funkcję dołożył, w wyniku czego praktycznie musiałem przyjąć dwa obowiązki. Okazało się to jakimś opatrznościowym znakiem, bo właśnie w tym Kolegium zatrzymywał się kard. Karol Wojtyła i z tego Kolegium wyjeżdżał dwukrotnie na konklawe.
Moje wspomnienia z Wiecznego Miasta z tego okresu są wspomnieniami pracy i zmagań, satysfakcji i radości oraz jakiegoś głębszego spojrzenia na pracę kapłańską, na Kościół, na siebie samego w wizji Kościoła żyjącego w świecie.
W pewnym momencie stwierdziłem, że powinienem wrócić do kraju i zacząłem rozważać możliwość powrotu do pracy w duszpasterstwie bezpośrednim, zwłaszcza, że dopingiem dla mnie była okoliczność, że podupadłem na zdrowiu. Dwa obowiązki prowadzone równolegle trochę mnie zmęczyły. W tym to właśnie czasie wyszła sprawa podjęcia się obowiązku w Gorzowie. Ojciec Święty powiedział: „jeśli chcesz wrócić, to wrócisz na trochę większą parafię”... i tak się to skończyło, że zostałem biskupem w Gorzowie.
Moje święcenia biskupie w dzień rocznicy pontyfikatu...
Kontakt z Ojcem Świętym i związek z Nim był dla mnie czymś bardzo ważnym, więc uważałem za swój obowiązek poprosić Ojca Świętego o przewodniczenie uroczystościom święceń. Liczyłem się z tym, że Ojciec Święty odmówi ze względu na liczne obowiązki, ale też z drugiej strony miałem jakąś dziwną pewność, że podejmie się tej funkcji i tu okazało się, jak wielki był to humanista, jakiej dobroci i życzliwości był to człowiek. Dla niego nie było ludzi małych, drugorzędnych i nie było spraw mało ważnych. Nie wymawiał się i wybrał termin najlepszy ze wszystkich - dzień kolejnej rocznicy jego powołania na Stolicę Piotrową. Chciałem być święcony w kaplicy Kolegium Polskiego, ale Ojciec Święty uznał, że to za małe pomieszczenie i wybrał… Bazylikę św. Piotra. Warto dodać, że zanim zostałem biskupem, każdego roku 16 października byłem zapraszany przez Ojca Świętego na godzinę 17.00 do koncelebry Mszy św., którą Ojciec Święty odprawiał w wąskim gronie współpracowników i przyjaciół.
Pierwsze kroki w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej
Reklama
Po raz pierwszy jechałem do diecezji zielonogórsko-gorzowskiej drogą z Poznania, która prowadzi przez Rokitno. Tam zajechaliśmy oddać hołd Matce Bożej. Był deszczowy, jesienny wieczór i spotkaliśmy grupę rekolekcyjną. To była późna godzina. Kościół był pełny. Wielkie wrażenie zrobił na mnie obraz Matki Bożej Rokitniańskiej, przemówił do mnie w sposób symboliczny. Myślałem: skoro pierwsze moje spotkanie z diecezją ma miejsce właśnie przy Jej ołtarzu, pod Jej ikoną, więc może z tym Jej płaszczem uda mi się jakoś przeżyć tę posługę biskupią. I wtedy pomyślałem, że skoro jest to obraz niekoronowany, trzeba by przygotować koronację. Był to jeden z programów duszpasterskich, który zrealizowaliśmy w czasie mojego pobytu.
Rokitno to dla mnie bardzo ważne sanktuarium, ważne przesłanie Matki Bożej, nazwanej Słuchającą. Nazwaliśmy Ją wtedy Cierpliwie Słuchającą, ponieważ kontemplacja Matki Bożej na tym obrazie jest bardzo wymowna, ujmująca. Jest to kontemplacja Słowa Bożego, które jest już żyjące pod Jej sercem. Jest to kontemplacja Ducha Świętego, który do Niej mówił i z Którego poczyna to Słowo. To i dla mnie, który przyzywałem poprzez biskupie zawołanie szczególnej pomocy Pana, było to istotne, ważne. Był to rok encykliki o Duchu Świętym, więc też moje zawołanie jest odwołaniem się do mocy Ducha Świętego, do bóstwa, którym Bóg się podzielił z człowiekiem.
Nowy dom, nowa ziemia, nowa owczarnia...
Reklama
Muszę powiedzieć, że nawet nie wiedziałem, jak bardzo się zżyłem z tą pierwszą diecezją. Ujawniło się to w momencie ogłoszenia papieskiej decyzji o moim przejściu do Przemyśla. Byliśmy wraz z księżmi zgromadzeni na zebraniu w kościele Miłosierdzia Bożego w Zielonej Górze. Omawialiśmy projekt budowy domu księży emerytów. Reakcja księży na wiadomość była wymowna i wzruszająca. Mnie również nie chciało się odchodzić, ale uważałem, że w sytuacji, kiedy Papież daje jakąś propozycję czy właściwie mówi o swojej woli, bo to już nie jest propozycja tylko wiadomość - zostałeś mianowany, czy przyjmujesz? - to jest to już coś więcej. Uważałem, że biskup nie może odmawiać w takiej sytuacji. Potraktowałem to także jako szczególny wyraz woli Bożej. Myślałem: może potrzebne jest moje odejście, bo może komuś utrudniam wypełnienie woli Bożej, może zagradzam komuś drogę do rozwoju, do Pana Boga, i dlatego uważałem, że powinienem odejść. Motywował mnie też przykład wielu księży, których szczególnie ceniłem za to, że mimo, iż pięknie pracowali na swoich odcinkach, byli dyspozycyjni, gotowi pójść natychmiast w trudne, nowe warunki.
Wiedziałem, że do Przemyśla nie przychodzę na sytuację łatwą, ale uważałem, że to może być potrzebne i mnie i wszystkim innym, a najważniejsze, że to nie ja sam się tam stawiam, ale że mnie posyłają do wypełnienia zadań, które Bóg zamierzył. I dlatego przyszedłem tu z całym zaufaniem i przez te lata odkrywałem cały czas wartość i bogactwo tej diecezji. Jest to inna diecezja niż moja rodzinna, inna niż pierwsza, jaka objąłem. Jest tu o wiele większy potencjał kapłanów i tradycji, starej, nieprzerwanej, która ciągle jest żywa i której wartość tu widać bardzo mocno. To właśnie z tej tradycji wyrastali święci. Z tej tradycji wyrastają pewne zwyczaje. Nawet nie uświadamiamy sobie często, jak ona jest ważna. To jest sposób życia sprawdzony przez wieki, który wszedł do oddechu Kościoła. Niektóre rzeczy mogą być dyskusyjne i podlegać nadziei na korektę, ale na ogół jest to wielka wartość.
Potem spotkałem tu rzecz niezwykle ciekawą - przywiązanie księży i ludzi do ks. Balickiego. To kult świętości prostej, czytelnej, ofiarnej, pokornej, To wielkie przesłanie dla duchowości w Polsce. Bardzo się cieszę, że mogło być wyniesione do piedestału, do wysokości ołtarzy. I jest wiele innych, pięknych kart - na przykład powołania, związek księdza z ludźmi, ludzi z księdzem, budowa kościołów, troska o te kościoły. W naszej archidiecezji właściwie wszystkie kościoły są zadbane, w większości kościołów jest centralne ogrzewanie, nawet przy skromnych warunkach ludzkich.
Przez te lata, jak tu jestem, co roku święcę około 10 nowych kościołów, wybudowanych z trudem, ale i z radością, i entuzjazmem ludzi. To jest fakt niebywały, który się realizuje i przynosi owoce.
Papieskie „Józiu” - duchowa bliskość...
Reklama
Ojciec Święty pozwalał się prowokować do pewnych dobrych czynów i ofiar na rzecz Kościoła w Polsce, także na rzecz Przemyśla. Przemyśl był w sercu Papieża i nie mam najmniejszych wątpliwości, był wpisany w nie w sposób szczególny. Nie ukrywał tego i przy kard. Dziwiszu. Niejednokrotnie to mówił. Ważne były dla niego zawsze Bieszczady, pamiętał te chwile, które tu przeżywał w bliskości Pana Boga i ludzi. To On właściwie sam sprowokował i zdecydował, żeby mogła się odbyć kanonizacja św. Jana z Dukli. Chciał koniecznie jeszcze raz tu przyjechać. Bardzo chciał przyjechać w Bieszczady. Niestety, nie doszło do tych pożegnalnych odwiedzin Bieszczad i miejsc, które były mu drogie. Ale Pan Bóg ma swoje plany i z wysoka - z nieba - piękno Boga jest jeszcze większe niż piękno naszych gór.
Mam piękny list, w którym Ojciec Święty na moje przyjście do Przemyśla prosi, żeby się pomodlić przy relikwiach bł. Józefa Sebastiana. Jego związek z bp. Pelczarem też był szczególny. On się wychowywał na tych podręcznikach ascetyki i duchowości, na książkach naszego świętego Biskupa.
Również beatyfikacja ks. Balickiego odbyła sie stosunkowo szybko, na wyraźną interwencję Ojca Świętego. Postanowiłem na tuż przed wyjazdem z Rzymu napisać w tej sprawie podanie do Ojca Świętego. Ten powątpiewał:
- Nie zdążysz, jutro przecież wyjeżdżasz.
- Zdążę, już dzisiaj napiszę - odpowiedziałem.
I napisałem to podanie. Odjeżdżając przekazałem je przez siostry, i stało się. Bardzo się z tego cieszę, bo wiemy wszyscy, jakim kultem cieszy się ks. Balicki.
Prezent wybrany przez Jubilata...
Posłuchajcie Ojca Świętego, który mówił - „codziennie módlcie się za waszego biskupa...”.
Pamiętamy, dlatego umieściliśmy te słowa na pierwszej stronie. Pamiętamy też słowa z ingresu do przemyskiej archikatedry: „...raduję się całym sercem dobrem, które zastaję w powierzonej mi archidiecezji. (...) na przyszłość jedność jest naszą drogą. Jedność z Chrystusem ukrzyżowanym i opuszczonym, który jedna nas z Ojcem, jedność pod opieką Matki Bożej Jackowej, której całym sercem zawierzam siebie...”.
Pragniemy życzyć, by każdy kolejny dzień, miesiąc, rok potęgował tę pierwszą radość; ubezpieczamy ją dziś i w kolejne dni w sercu Matki Bożej Jackowej.
Ad multos Annos.