Zdarzyło się to bardzo, bardzo dawno temu. Św. Mikołaj przyjechał wtedy swoimi wielkimi saniami do małego miasteczka. Był już wszędzie i każdemu dziecku przyniósł podarunek. Czasem był to bardzo skromny
prezent - czerwone jabłuszko, suszone śliwki i pierniki, ale każde dziecko coś otrzymało.
Zapadał zmierzch i robiło się coraz ciemniej, nie było bowiem wtedy jeszcze latarni na ulicach. Tylko księżyc świecił poprzez grube śniegowe chmury.
Staruszek był już tak zmęczony, że ciężko stawiał kroki w śniegu w swoich grubych, dużych kozakach. Ledwie mógł już podnosić nogi. Tylko w tym małym miasteczku miał jeszcze rozdać prezenty. Tym miastem
było Lubsko, które wtedy nazywało się Sommerfeld, co w tłumaczeniu na język polski znaczy dosłownie Letnie Pole. Dzieci, które na święta Bożego Narodzenia przyjeżdżały do babci, pękały ze śmiechu, że
miasto i zimą nazywa się Letnie Pole. Widziały przecież długie sople lodu zwieszające się z dachów i musiały grzęznąć w głębokim śniegu.
Teraz św. Mikołaj zaczął się śpieszyć, żeby rozdać wszystkie prezenty. Wspinał się po schodach i wysypywał je z worka. A rózgi nie mógł już nawet używać, był na to po prostu za słaby. Niegrzeczne
dzieci mogły się z tego tylko cieszyć. Możliwe, że wtedy nie było w Lubsku żadnych niegrzecznych dzieci.
Gdy rozdał już ostatnie orzechy, pierniczki i ostatnią laleczkę, na wszelki wypadek zajrzał jeszcze raz w swoje sanie, czy czegoś nie zapomniał, i wytrząsnął jeszcze raz wszystkie worki. Teraz nareszcie
był zadowolony.
Gdy tak stał z pustymi rękami, zrobiło mu się smutno i poczuł się bardzo samotny. Wszystkie dzieci mają teraz chociaż niewielki prezent, a ja nie wiem, gdzie mam się podziać, żeby odpocząć przed następną
gwiazdką - pomyślał. Wtedy usłyszał bicie zegara z wieży kościelnej - raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. Spojrzał zdziwiony w górę i zobaczył piękny schodkowany szczyt starego kościoła.
Odkrył też wysoko, pod samym czubkiem wieży, zegar i pomyślał: Jeśli jest tam miejsce na taki duży zegar, to chyba w wieży zegarowej znajdzie się też miejsce dla mnie, gdzie mógłbym się przespać. Wieżą
zegarową nazywali dawni mieszkańcy miasta malutką wieżyczkę na wschodnim szczycie kościoła.
Św. Mikołaj wziął ze sobą gruby koc z sań i okrył nim swojego konia. Uwiązał mu też worek z sianem i poklepał go na pożegnanie po szyi. Potem podszedł do wielkich drzwi kościoła i ostrożnie nacisnął
na klamkę. Drzwi otworzyły się. Na pewno pan kościelny zapomniał zamknąć je po Pasterce, bo spieszył się do domu, żeby zjeść sałatkę śledziową, która była w domu na Wigilię.
Św. Mikołaj szedł cichutko przez kościół, nie chciał zbudzić przecież Dzieciątka, które spało w żłóbku. Ale stare schody na wieżę zegarową trzeszczały troszeczkę, gdy się po nich wspinał. Był to spory
wysiłek dla staruszka. Zmęczony i bez tchu położył się w końcu i natychmiast zasnął. Spał tak głęboko i mocno, że obudził się dopiero w Wigilię następnego roku.
Kiedy więc jakieś dziecko przechodziło, trzymane za rękę przez babcię, przez rynek obok kościoła, spoglądali oboje w górę, na wieżę zegarową, i babcia mówiła: „Popatrz, tam w górze na wieży
zegarowej mieszka św. Mikołaj”.
I tak jest do dnia dzisiejszego.
Pomóż w rozwoju naszego portalu