ktoś powiedział ostatnio, że „jesteśmy skundleni”. Bez wyjątku. Wszyscy. Wyrażenie o tonacji kynologicznej, choć trudno powiedzieć, że nadzwyczaj miłe dla uszu rzesz miłośników
kundelków.
Stwierdzenie, że „jesteśmy skundleni” nie jest komplementem. Jeśli nie komplementem, to epitetem, a zatem można by się obrazić, kończąc sprawę. Na święty gniew jednak zawsze
mamy czas. Pomyślmy więc dalej.
O co mogło chodzić gadającej o rzekomym „skundleniu” telewizyjnej głowie?
Poszukajmy słów, które się kojarzą. Mogą to być: szarość, pospolitość, samotność, zaprzeczenie szlachectwa, przygnębienie. Można wymieniać jeszcze długo, ale poprzestańmy na tych. Może rzeczywiście
jest coś na rzeczy w stwierdzeniu, że jesteśmy przygnębieni; dotyka nas powszechne równanie w dół; coraz bardziej dokucza samotność, na niczym wielkim nam nie zależy i coraz
mniej rzeczy jest nas w stanie porwać. Do czego? Do tego, co w górze. Do wierzchołków i szczytów. Do marzeń i ideałów.
W tej naszej szarości, pospolitości, samotności i przygnębieniu staliśmy się pragmatykami do bólu. Pragmatycznie też cierpimy z powodu - znowu pragmatycznej - oceny
naszej niewesołej sytuacji. Tak w kółko. Niczym w zaklętym kręgu.
Wyrwać się z niego, znaczy spojrzeć w górę. Ku wierzchołkom i szczytom. Zagubionym marzeniom i utraconym ideałom. Tam gdzie przebywa Chrystus, siedząc po
prawicy Ojca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu