Aneta Nawrot: W ubiegłym roku obchodzili Państwo 50. rocznicę ślubu...
Halina i Zdzisław Bartelakowie: To było wielkie przeżycie, chyba większe niż w dniu ślubu, który braliśmy w bazylice na Jasnej Górze. Po 50 latach znów stanęliśmy na Jasnej Górze jako „nowożeńcy”, z tym że tym razem „przysięgaliśmy” przed obliczem Matki Bożej Częstochowskiej. Mąż chciał, żebym włożyła białą sukienkę – włożyłam kremową... Ale nie to jest najważniejsze. Kiedy ponownie złączono nam ręce stułą, spojrzałam w oczy mojego męża i byłam przekonana, że przede mną znów stoi ten młody chłopak. To było niesamowite uczucie...
Gdzie się Państwo poznali?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
W Częstochowie. Zdzichu studiował na Politechnice Częstochowskiej, a ja przyjmowałam zlecenia na pracę dorywczą, żeby zarobić jakieś pieniądze – nie dostałam się, brakło mi kilku punktów, na Akademię Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Podczas jednej z tych prac malowałam transparent na jakąś imprezę, którą organizowali częstochowscy studenci. Praca była dość dużych rozmiarów, więc „dzieło to” tworzyłam w przejściu podziemnym. I właśnie wówczas nadszedł pewien chłopak...
...i?
Reklama
I to był Zdzichu. Przystanął obok mnie. Bez jakichkolwiek wstępów wydał mi dyspozycje: ty maluj obwódki, a ja będę zapełniał środek. Nie wierzyłam własnym uszom. Co za tupet – pomyślałam, ale nie skomentowałam tego. No i od tej pory... jesteśmy nierozłączni. Chociaż już nie zawsze jestem taka spolegliwa (śmiech).
Ta wspólna wędrówka prowadziła przez Kraków?
Tak. Ja po roku dostałam się do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zdzichu został w Częstochowie i do mnie przyjeżdżał. Chciał się przenieść na studia do Krakowa, ale nie było to takie proste. Politechnika odpadała, bo nie było tego samego profilu co w Częstochowie. Na AGH też nie od razu można było przenieść papiery. Pozostawały spotkania w weekendy. Zdzichu przyjeżdżał do Krakowa. A to też łatwe nie było. Czasami, jak nie było połączenia, pozostawał autostop... Nasze spotkania były najczęściej na krakowskim Rynku. Były to głównie spacery, bo na kawiarnie nie zawsze było nas stać...
Szczególnie wspominają Państwo jeden taki zimowy spacer. W 1971 r.
Reklama
Tak. Było bardzo, bardzo zimno. Spacerowaliśmy po tym Rynku i mocno przemarznięci weszliśmy do kościoła Mariackiego. Ludzie stali w kolejce do ołtarza. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi, i stanęliśmy na końcu tego ogonka. Okazało się, że kard. Karol Wojtyła błogosławi pary małżeńskie. I przyszła nasza kolej. Stanęliśmy „twarzą w twarz” z kardynałem, a on spojrzał na nas i powiedział: „Ale wy nie jesteście małżeństwem”. Nie wiem, po czym on to poznał. Mieliśmy rękawiczki na dłoniach. Mimo tego pobłogosławił nas i życzył nam szczęścia. I to błogosławieństwo sprawiło, że poczuliśmy się w pewien sposób zobligowani i zobowiązani, żeby nie oszukiwać i nie zawieść kardynała (śmiech).
Wróćmy do Częstochowy. Z tym miastem związali Państwo swoją przyszłość, swoje życie...
Zdzichu jest jedynakiem, a ja pochodzę z wielodzietnej rodziny. Mam dwie siostry. Wszyscy jesteśmy bardzo zżyci. W naszych rodzinnych domach panowała atmosfera wzajemnego szacunku, poszanowania pracy. W moim domu tatuś prowadził firmę, która wykonywała obrazy Matki Bożej Częstochowskiej. To była praca ręczna. Wszystko musiało być bardzo dokładnie zrobione. Rodzice bardzo tego pilnowali. Ja i moje siostry zostałyśmy nauczone, że jeśli się coś robi, to trzeba to robić dobrze. Każdy szczegół obrazu musiał być dopracowany. Bardzo lubiłam te plastyczne prace. Ani ja, ani moje siostry nie uważałyśmy, że dzieje nam się jakaś krzywda. I na wszystko był czas: na naukę, na czytanie książek, na pomoc rodzicom. Był też czas na duszpasterstwo akademickie...
W Częstochowie?
Reklama
Tak. Z sentymentem wspominam ten czas i ks. Ireneusza Skubisia. Szanowaliśmy go nie tylko jako księdza. Był dla nas autorytetem i przyjacielem rodziny. Był z nami w najważniejszych chwilach naszego życia. Dawał nam ślub, chrzcił naszych synów; im też dawał śluby... Ale również jeździł z nami na pielgrzymki. Jedna była szczególna. Autokarowa do Rzymu. Wrócił z niej sam. Tak myślimy – z perspektywy czasu – że wówczas na pewno się obawiał, co go tutaj spotka, ale w głębi duszy był szczęśliwy, że tak się zadziało.
W Częstochowie zaczęło się już Państwa dorosłe życie...
To prawda. Po ślubie, jak większość młodych ludzi, zaczęliśmy pracę. Zdzichu – mimo że jest jedynakiem – został nauczony odpowiedzialności za siebie i bliskich oraz ciężkiej pracy. Jest człowiekiem rzetelnym, zadaniowym. Moje siostry rozjechały się po świecie. Marysia mieszka w Ameryce. Grażynka skończyła medycynę w Ameryce. Chciała zostać lekarzem, ale pewne rodzinne sytuacje sprawiły, że nie zrealizowała swoich marzeń. Osiadła w Mediolanie.
I chyba od tego Mediolanu wszystko się zaczęło, jeśli chodzi o firmę oczywiście...
Reklama
Tak można powiedzieć (śmiech). Któregoś roku przyjechali do Polski teściowie mojej siostry – państwo Consonni. Zdzichu zaprzyjaźnił się z Giovannim, mężem Grażyny. Dumny z tego, co osiągnęliśmy, pokazywał nasze mieszkanie, samochód. Zabrał go do pracy, gdzie piastował kierownicze stanowisko. Opowiadaliśmy, jak pracujemy, a on tak wszystko chwalił, podziwiał, a wieczorem powiedział: „Zdzichu, zasadziłeś drzewo, ale kiedy ty zbierzesz z niego owoce? Zastanawiałeś się nad tym?”. W pierwszej chwili nie bardzo mogliśmy go zrozumieć. A on zachęcał nas, abyśmy zmienili to nasze na pozór wymarzone i poukładane życie. Po rozmowach, dyskusjach, przemyśleniach i przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw” postanowiliśmy skorzystać z pomocy państwa Consonni – piekarzy i cukierników z zawodu. Przeznaczyliśmy wszystkie oszczędności i zaryzykowaliśmy. Pojechaliśmy do Mediolanu. Tam nauczyliśmy się, jak się robi prawdziwe włoskie lody. Zadebiutowaliśmy nimi podczas Światowych Dni Młodzieży w Częstochowie, na których obecny był nasz krakowski kardynał – papież Jan Paweł II. Na początek zrobiliśmy trzydzieści smaków! Lody zasmakowały i to był wiatr w żagle. Uznaliśmy, że nie możemy na tym poprzestać, że trzeba iść dalej. I trzeba było znów jechać do Mediolanu i nauczyć się piec ciasto panettone. Łatwo nie było. Niejedną noc Zdzichu zarwał, aby poznać wszystkie tajniki. Po doświadczeniach i ciężkiej pracy – udało się.
Odnieśli Państwo sukces. Wszystko, co Państwo mają, zostało przez Was wypracowane. Firma nadal się rozwija. Pan Zdzisław wciąż tryska pomysłami, które konsekwentnie wprowadza w życie. Ale pamiętacie też o innych...
Staramy się pomagać tym, którzy rzeczywiście na taką pomoc zasługują. Dawno temu poprosiły nas o pomoc siostry zakonne. Żyły bardzo skromnie, wręcz ascetycznie, a my właśnie byliśmy w trakcie zmiany sprzętu. Powiedzieliśmy, żeby wzięły to, co im potrzebne. Jakie były szczęśliwe z lodówek, pieca do wypieków i pralki! Warto było. Ich radość było widać w oczach, w zachowaniu. Uważamy, że warto pomagać, ale dając wędkę, a nie rybę. Tak zostaliśmy wychowani: w poszanowaniu Boga, rodziny, pracy i życzliwości do ludzi.