Kiedy w lipcu 1944 r. Armia Czerwona wkroczyła do obozu na Majdanku, w Auschwitz, największej fabryce śmierci, dobiegało końca szaleństwo zabijania węgierskich Żydów. Dziennie spalano nawet po 15-16 tys. ciał. Ofensywa sowiecka z połowy stycznia 1945 r. zapowiadała nieuchronny kres piekła, które w tym miejscu trwało już prawie 4,5 roku. Kiedy 27 stycznia o godz. 9 na terenie obozu Auschwitz III (Monowitz) pojawili się pierwsi żołnierze sowieccy, rozpoczęła się zażarta walka z załogą obozu, która trwała do godz. 15. Wtedy otworzono jego bramy.
Czerwonoarmiści zastali w obozie ok. 7 tys. więźniów, w większości chorych i niezdolnych do transportu, których nie zdążono ewakuować albo wymordować. Wśród nich było ok. 700 dzieci i młodocianych więźniów.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ostatnie dni fabryki śmierci
Parę dni wcześniej załoga obozu, obawiając się nadejścia wojsk sowieckich, wyprowadziła zeń grupę 65 tys. więźniów, uznanych za „zdolnych” do transportu, których zamierzano wywieźć koleją w większości do obozu Bergen-Belsen w zachodnich Niemczech. Więźniowie zorganizowani w kolumny szli na mrozie przez 50-65 km, mijając po drodze trupy zabitych i zmarłych. Ci, którzy przetrwali marsz śmierci, jechali w zimnych, stłoczonych wagonach z jednego piekła do drugiego, dla wielu jeszcze gorszego.
Reklama
Wśród tych, których pozostawiono na miejscu, były 10-letnie siostry bliźniaczki Eva Mozes Kor i Miriam, a także mała Ludmiła Boczarowa z Mińska, która trafiła do obozu jako 3-letnie dziecko, zakwalifikowane przez administrację obozową jako więzień polityczny, gdyż jej rodzina była podejrzana o udział w partyzantce. Na ręku Niemcy wytatuowali jej numer obozowy 70 072, a mamie następny. Wkrótce je rozdzielono i – tak jak Evę i Miriam – małą Ludmiłę poddano pseudomedycznym eksperymentom „anioła śmierci”, czyli doktora Mengelego. Kiedy matce udało się pewnego dnia dostać do dziecięcego baraku, nie mogła znaleźć córki. W końcu ją rozpoznała. Okazało się, że lekarze wytaczali dziewczynce krew, którą przeznaczono dla żołnierzy niemieckich, a jej wprowadzano do żył sól fizjologiczną. Zakrapiano jej także oczy preparatem, który miał zmienić kolor tęczówki na niebieski. Na ciele miała bolesne wrzody po zastrzykach. Po latach wspomina, jak polskie dzieci uczyły inne „polskich piosenek patriotycznych i katolickich modlitw”. Od prawie 2 lat mordowano w obozie także polskie dzieci deportowane z Zamojszczyzny. Były zabijane zastrzykami z fenolu, inne umierały z powodu chorób. W jednej z relacji współwięźniarki czytamy: „To była śliczna dziewczynka, blondynka, miała może pięć, może sześć lat. Byłyśmy na jednej koi. Potem zachorowała na zapalenie płuc. Powiedziała mi kiedyś: «Ty nie powiedz mojej mamie, że mnie tak strasznie boli, pamiętaj, żebyś nie powiedziała». I ja nie powiedziałam. Potem, kiedy ona umarła, ubrałyśmy ją ładnie i zaniosłyśmy na ten barak, gdzie były trupy”. Inne dzieci, przywiezione z powstańczej Warszawy, często bez rodziców, pamiętają głód i ból fizyczny, gdyż podobnie jak bliźniaczki Kor i Ludmiła były poddawane eksperymentom medycznym.
W miarę zbliżania się Armii Czerwonej sprawny i bezwzględny dotąd system nadzoru nad więźniami zaczął się załamywać, co pozwoliło Evie przedostać się za ogrodzenie obozowe, by pójść po wodę do pobliskiej rzeczki Soły. W czasie rozbijania lodu na rzece zobaczyła nagle po drugiej stronie dziewczynkę z tornistrem, mniej więcej w jej wieku, ładnie ubraną, ze splecionymi warkoczykami przewiązanymi wstążką. Był to, jak wyznaje, „niemal niemożliwy do uwierzenia” widok dla ubranej w obozowe pasiaki, pełne wszy, Evy. Przypatrując się dziewczynce, pomyślała: „Po raz pierwszy od przybycia do Auschwitz zdałam sobie sprawę, że istnieje świat, w którym dzieci wyglądają jak dzieci i chodzą do szkoły”. Pewnej nocy usłyszała silną eksplozję. Okazało się, że Niemcy, by zatrzeć ślady w obozie, wysadzili właśnie w Birkenau (Auschwitz II) komory gazowe i krematoria, spalili „Kanadę”, czyli baraki z rzeczami odebranymi więźniom. Nie zdążyli jednak zniszczyć głównego obozu – Auschwitz I.
Cienie ludzi
Reklama
Jeden z sowieckich oficerów – Iwan Martynuszkin, porucznik w kompanii moździerzy w jednym z pułków 60. Armii 1. Frontu Ukraińskiego, świadek wyzwolenia obozu, tak wspominał pierwszy kontakt z więźniami: „Było wilgotno, padał mokry śnieg. Kiedy podeszliśmy w pobliże obozu, zobaczyliśmy płoty z rzędami drutów kolczastych. (...) W oddali stały grupy ludzi. Najpierw nie rozumieli, co się dzieje, potem zaczęli machać rękami w geście pozdrowienia, coś krzyczeli. Kiedy żołnierze zobaczyli pierwszą grupę więźniów, bali się do nich podejść, byli niepodobni do ludzi. (...) Nie mieliśmy pojęcia, że to jest obóz śmierci, dopiero potem zrozumiałem, jakie miejsce wyzwoliliśmy”.
Ocaleni witali żołnierzy ze łzami, nie dowierzali, że to koniec ich gehenny. Wśród nielicznych ocalonych cudem Żydów były wspomniane siostry Kor. Eva dowiedziała się o końcu ich niewoli, kiedy jedna z więźniarek przebywających w baraku wykrzyknęła: „Jesteśmy wolne! Wolne! Wolne!”. Ewa dobiegła do drzwi i ujrzała sowieckich żołnierzy ubranych w białe, maskujące płaszcze. Tak wspomina ten moment: „Byliśmy wychudzeni, głodni i schorowani. (...) Podbiegłyśmy do nich, a oni przytulali nas, rozdawali ciasta i czekoladę. Kiedy jest się tak samotnym, czyjś uścisk oznacza więcej, niż się wydaje, przywracał nam on godność ludzką, której tak nam brakowało. Byłyśmy nie tylko wygłodniałe, ale również złaknione przyjaznych uczuć, a ci żołnierze dali nam ich choć trochę”. Mała Ludmiła z Białorusi, wspominała, że miała wtedy wydęty brzuch, łysą głowę i ciało we wrzodach. Zaopiekowali się nią Polacy z Oświęcimia – małżeństwo Rydzikowskich.
Obóz szpitalem polowym
Reklama
Dla ocalałych więźniów obóz stał się szybko tymczasowym szpitalem. Szpitale polowe organizowały sowieckie służby medyczne oraz PCK. Znalazło w nich miejsce ponad 4,5 tys. obłożnie chorych więźniów. Wygłodniałych ludzi stopniowo przyzwyczajano do jedzenia, podając im najpierw niewielkie ilości pożywienia, głównie ziemniaków. Więzień, słynny rzeźbiarz Xawery Dunikowski wspominał: „Byłem wyczerpany, ważyłem tylko 40 kg (...)”. Pielęgniarki opiekujące się więźniami opowiadały, że przez wiele miesięcy znajdowały pod siennikami i materacami więźniów chleb, który oni chowali w obawie przed powrotem niewoli. Głębokie rany psychiczne zadane więźniom boleśnie wracały, kiedy kazano ocalałym wejść do łaźni albo kiedy dawano im zastrzyki – przecież jeszcze niedawno takie wydarzenia mogły zakończyć się śmiercią.
Zamiast epilogu
Bliźniczki Eva i Miriam, które straciły w czasie wojny rodziców i dwie starsze siostry, powróciły do rodzinnej Rumunii. Potem wyjechały do Izraela i zaczęły poszukiwania dzieci, które w czasie pobytu w Auschwitz poddawane były tak jak one eksperymentom medycznym. W USA założyły organizację pod nazwą „Candles”, która odnalazła 122 osoby bliźniacze poddawane eksperymentom w Auschwitz.
Reklama
Tymczasem mała Ludmiła, przekonana o śmierci matki, wracała do życia otoczona opieką przybranych polskich rodziców. Po latach wspomina: „Pierwszy raz w życiu zobaczyłam normalny pokój, łóżko, pościel”. Ucząc się nowego życia, przez pierwsze lata ciężko chorowała, a jej ciało nadal pokryte było ropniami. Wkrótce została formalnie adoptowana przez państwa Rydzikowskich. Otrzymała nową tożsamość, nowe imię – Lidia, nazwisko – Maksymowicz i datę urodzenia. Dręczyła ją jednak pamięć o piekle, które przeszła. Numer obozowy próbowała zakleić plastrem, z innymi dziećmi bawiła się w obóz. Po latach wspomina z żalem: „W Auschwitz straciłam zdolność do normalnego odczuwania, tak naprawdę nie potrafiłam mocno kochać, nigdy nie miałam marzeń...”. Gdy skończyła 18 lat, dowiedziała się o swoim pochodzeniu i po latach podjęła próbę odszukania swojego ojca. Najpierw jednak odnalazła swoją biologiczną mamę, która ocalała i mieszkała w ZSRR. Przez 17 lat matka żyła w żałobie, nie uczestniczyła w rodzinnych imprezach. Kiedy się spotkały w Moskwie, matka zemdlała na widok swej dorosłej córki. Lidia wybrała jednak Polskę, choć do obu matek zwracała się: „mamo”.
Niektóre z ocalałych dzieci żydowskich, po latach opisując swoją tożsamość, mówiły tak jak Tova Friedman z Tomaszowa, która jako 5-letnia więźniarka przeżyła pobyt w komorze gazowej i ocalała dzięki matce, która ukryła ją wśród trupów: „Moje imię to 27633”, czyli numer obozowy. Inna dziewczynka, pochodząca z powstańczej Warszawy, która przeżyła piekło obozu, wyznała: „Nie ma dnia, bym się poczuła bezpiecznie”.
Doświadczenie epoki „fabryk śmierci”, „rzeźni dla ludzi” i pieców krematoryjnych, przekraczając wszystko, co dotąd ludzkość wiedziała i była zdolna sobie wyobrazić, prowokowało do postawienia fundamentalnych pytań o kondycję człowieka i cywilizacji pierwszej połowy XX wieku. Viktor E. Frankl, więzień Auschwitz, w przejmujących wspomnieniach z pobytu w obozie, zatytułowanych Człowiek w poszukiwaniu sensu, podzielił się ważną myślą , która nic nie traci na aktualności i zmusza kolejne generacje do konfrontowania się z nią na nowo: „Od czasu Auschwitz przekonaliśmy się, do czego zdolny jest człowiek”.