Wiele mówi się o cudach zdziałanych za przyczyną świętych, a zapomina się o cudownych zdarzeniach z udziałem aniołów. Nie bez powodu ich interwencje są tak samo dyskretne, jak ich obecność wśród nas. Czuwają nad nami w sposób niezauważalny. Czy zdarzyło ci się usłyszeć jakiś wewnętrzny głos, który ostrzegał cię przed mającym się niebawem wydarzyć niebezpieczeństwem, albo widziałeś tajemniczą postać, która pomogła ci wydostać się z opresji? Nie brakuje osób, które dzielą się takimi doświadczeniami, ich świadectwa przywracają wiarę w Aniołów Stróżów, dają nadzieję, że nawet w największych kłopotach nie jesteśmy sami.
Centymetry od śmierci
Reklama
– Do dziś zastanawiam się, kto to mógł być – tak rozpoczyna naszą rozmowę 50-letni Tomek. Na tej pooranej doświadczeniem twarzy trudno szukać wzruszenia, ale gdy wspomina wydarzenia z 22 listopada 2018 r., w kącikach jego oczu pojawia się łza. – Tego dnia, jak zwykle kwadrans po szesnastej, siedziałem już za kierownicą swojego wysłużonego hyundaia i30. Droga z pracy zajmuje mi 20 min. Pokonuję ją codziennie. To prosta trasa, ot, jedno rondo i niestrzeżony przejazd kolejowy. Nadal się zastanawiam, jak to się mogło zdarzyć – tak pechowo wjechałem na torowisko, że osunęło się przednie koło. Samochód utknął, nie byłem w stanie wyjechać. I wtedy zdarzyło się coś, co mnie sparaliżowało: z dala błysnęły światła nadjeżdżającego pociągu. Poczułem się tak, jakbym siedział w pierwszym rzędzie w kinie; niby zdawałem sobie sprawę z tego, że za chwilę ten pociąg we mnie uderzy, ale nie byłem w stanie zareagować. Tylko patrzyłem i czekałem na nieuniknione. Nagle pojawił się ten facet. Coś do mnie krzyczał, ale ja nie reagowałem. Stanął z przodu samochodu i pchnął go tak, że koło z powrotem znalazło się na nawierzchni. Można powiedzieć, że minąłem się ze śmiercią o centymetry, bo chwilę później przez tory przejechał pociąg. Gdy już ochłonąłem, wyszedłem z samochodu, żeby podziękować mojemu wybawcy, ale go nie było, jakby rozpłynął się w powietrzu. Stałem zupełnie sam na środku ulicy. Gdy pchał mój samochód, patrzyłem na niego, jak patrzę teraz na ciebie, ale nie pamiętam jego twarzy – tak, to dziwne, przecież zapamiętałem wszystkie szczegóły z tamtego dnia, ale jego twarzy nie. Jestem przekonany, że życie zawdzięczam mojemu Aniołowi Stróżowi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Strażak poszukiwany
Reklama
– Jednym z najlepszych momentów w naszej pracy jest przerwa obiadowa. Nie jedzenie wówczas się liczy, ale to, że możemy swobodnie porozmawiać. W letnie dni wychodzimy przed budynek, a wówczas było właśnie upalne lipcowe południe – wspomina Marta, niska 28-letnia szatynka. Po przerwie wróciliśmy na magazyn, każdy do swoich obowiązków. Minęło może 10, może 15 min, gdy nagle wbiegł do nas jakiś mężczyzna. Krzyczał: „Pali się wam firma!”. Wybiegliśmy przed budynek. Zamieszanie było spore, Rafał potknął się i wyłożył jak długi, ale nikt na niego nie zwrócił uwagi, bo już za progiem otoczyła nas chmura gryzącego dymu. Paliły się śmietniki. Sytuacja była niebezpieczna, bo obok nich znajdowała się butla z gazem, którą chłopaki zapomnieli wnieść do środka. Gdyby ona się zajęła, to... aż strach myśleć. Szybko uporaliśmy się z pożarem. Jak się później okazało, któryś z chłopaków po przerwie wrzucił do kosza niedopałek papierosa i to on był źródłem pożaru. Ale co z naszym wybawcą? Tego nie wie nikt. Wiele razy rozmawialiśmy o tajemniczym „strażaku” – tak go nazywamy – który nas ostrzegł. Brama wjazdowa do naszej firmy była zamknięta. Tego dnia nikt obcy nie miał prawa znajdować się na terenie zakładu, a mimo to ktoś się pojawił w momencie, gdy tego najbardziej potrzebowaliśmy. Jestem przekonana, że to był Anioł Stróż, ale czyj – tego nie jesteśmy pewni. Ja codziennie modlę się tą samą modlitwą do Anioła Stróża, której nauczyła mnie babcia. Myślę, że to mój Boski opiekun tego dnia uratował nas wszystkich.
Tajemniczy ratownik
Ciekawe świadectwo potwierdzające anielską pomoc zamieszcza Grzegorz Fels w książce Wielkie cuda aniołów. „Był początek sierpnia 1994 r. Wraz z żoną i małymi wówczas dziećmi kończyliśmy swój dwutygodniowy pobyt w nadmorskim Władysławowie” – rozpoczyna opowieść Fels. Ostatniego dnia przed powrotem do Rudy Śląskiej udali się jeszcze na plażę. Swoje pożegnanie z morzem świadek tej opowieści postanowił uczcić kąpielą. Woda była wyjątkowo zimna, ale on się tym nie zraził. „No cóż, na Hawajach tego nie mają, przynajmniej po takiej zimnej kąpieli człowiek trochę schudnie” – pomyślał, po czym ostrożnie wszedł do wody, przyzwyczajając ciało do niskiej temperatury. „Rzucałem się z całą energią na grzbiet fali, poddając się jej łagodnemu niesieniu w stronę plaży” – relacjonuje. Wreszcie, gdy nastała pora zakończenia tej beztroskiej zabawy, postanowił ostatni raz skoczyć na fale. I tu niespodzianka. Nagle zmianie uległ prąd i fala zamiast nieść go, jak dotąd, do brzegu, porwała go w głąb morza. Był na tyle zmęczony i zziębnięty, że nie potrafił pokonać kolejnych, coraz wyższych fal. Prąd niósł go coraz dalej w głąb morza. Wołanie o pomoc już nie miało sensu – szum fal zagłuszał wszelkie krzyki. „Czy była jeszcze jakaś realna szansa na ratunek? Myśląc po ludzku – nie...” – autor tych słów wspomina, że w tym momencie pogodził się ze swoim losem, spokojnie czekał na nieuchronny koniec. Ostatni dzień wypoczynku nad morzem miał być ostatnim dniem w jego życiu. „Pomyślałem o żonie. Jak ona sobie teraz biedna sama poradzi z naszymi małymi dziećmi? Co zrobi, kiedy nie doczeka się na mój powrót? Co za pech, by przed samym powrotem do domu tak się urządzić! (...). Kiedy w zasadzie już tylko czekałem, aż ostatecznie wciągnie mnie morska toń, przez głowę przemknęły mi słowa prośby, które do dziś pamiętam bardzo wyraźnie: «Panie Boże, jeśli mnie do czegoś potrzebujesz, to mnie uratujesz!»”. Dopiero te słowa wlały w bohatera tej opowieści nową nadzieję. Ponownie podjął walkę o życie. Wtedy też zauważył, że ktoś płynie w jego kierunku, co było niemożliwe, bo na plaży niemal nie było żywego ducha. Pływak bez słowa pomógł mu dopłynąć do brzegu. „Do teraz nie wiem, jak to się stało, ale jakoś dziwnie szybko pokonaliśmy dzielącą nas od brzegu dosyć znaczną odległość. Wtedy się jednak nad tym nie zastanawiałem (...). Po krótkiej chwili odpoczynku doszedłem do siebie i szybko wstałem, żeby podziękować mojemu wybawcy. Zawdzięczałem mu życie! Zacząłem się rozglądać wokół siebie, lecz nigdzie go nie było! Pytałem o niego żonę, przyjaciół, nikt nie mógł go znaleźć. Zniknął”. Kim był tajemniczy ratownik?”Przyznaję, że dopiero po dość długim czasie, kiedy to wszystko z żoną spokojnie przeanalizowaliśmy, przyszło nagłe olśnienie. A może to wówczas była nadzwyczajna pomoc anioła? Nie ma na to oczywiście (i nigdy nie będzie) stuprocentowych dowodów, ale mamy takie silne przekonanie. Po prostu wszystko na to wskazuje” – pisze Grzegorz.
Anioł w hełmie
Trudno stwierdzić, czy tamten poniedziałek był dla kpr. Andrewa Koeniga najgorszym czy najszczęśliwszym dniem w życiu. Ten wówczas chudy 21-latek, z dużymi odstającymi uszami i czupryną jasnych włosów, służył w Afganistanie w czasie najintensywniejszych walk z talibami. Jego historię opisano na łamach The Wall Street Journal. Koening, biorąc wraz z marines z Kompanii B 1. Batalionu 6. Pułku udział w walkach o Marjah, nie przypuszczał, że miejsce to mogło stać się jego grobem. Młody kapral służył jako strzelec wyborowy. Jego zadaniem było likwidowanie wrogów w ciasnych, gęsto zaludnionych miejskich przestrzeniach. Tego dnia jednak nie było mu dane oddać strzału do wroga. Gdy tylko zajął stanowisko na dachu jednego z budynków, rozległ się łoskot wystrzału. Snajper talibów okazał się szybszy. Kula trafiła Koeninga w osłoniętą kewlarowym hełmem głowę. Impet pocisku powalił go na plecy. To było jak grom z jasnego nieba – nagły i niespodziewany. Towarzyszący Koeningowi kpr. Scott Gabrian natychmiast upadł na ziemię, by uniknąć kul wroga. Doczołgał się do leżącego na wznak przyjaciela. Szukał rany na ciele Koeninga, ale jej nie znalazł. Wówczas dostrzegł wgięcie na przedniej części hełmu, głębokie na kciuk. Wsunął rękę pod hełm Koeninga w poszukiwaniu rany wlotowej w głowie. Gabrian z niepokojem myślał, czy jego przyjaciel przeżyje, czy spod jego hełmu nie wypłynie krew z roztrzaskanej pociskiem czaszki. I poczuł ulgę... „Nie krwawisz! Będzie dobrze” – zapewnił przyjaciela. Koening o własnych siłach zszedł do punktu sanitarnego. Jedynym urazem, który stwierdził medyk, był czerwony ślad na czole, tuż nad prawym okiem. Jak to możliwe, że 21-latek przeżył bezpośrednie trafienie w głowę, choć jak zapewniają zaprawieni w bojach marines, było to niemożliwe? Koening swoje ocalenie upatruje w opiece aniołów – w Afganistanie nie rozstawał się z obrazkiem Michała Archanioła, który nosił pod hełmem. Podobnych historii z Afganistanu jest więcej. Wielu marines za przykładem Koeninga zaczęło wkładać obrazki aniołów pod hełmy i później wracali cali i zdrowi do domów.