Łukasz Krzysztofka: Siostry uzdrowienie z choroby nowotworowej za wstawiennictwem kard. Stefana Wyszyńskiego zostało uznane jako cud potrzebny do beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia. Jak doszło do tego, że właśnie bł. kard. Wyszyński stał się Siostry orędownikiem?
S. Nulla: Od momentu wstąpienia do Wspólnoty Uczennic Krzyża w 1986 r., kiedy zamieszkałam z siostrami, usłyszałam, że jedną z codziennych modlitw była już wtedy modlitwa o beatyfikację Prymasa Tysiąclecia. Będąc we wspólnocie, dowiedziałam się, że w realizacji charyzmatu czerpiemy z jego duchowości i dziedzictwa, szczególnie jeśli chodzi o formację świeckich.
Dlatego siostry modliły się przez wstawiennictwo Prymasa Tysiąclecia w czasie Siostry choroby?
Kiedy zachorowałam, to dla naszej założycielki s. Christiany Mickiewicz było czymś naturalnym, że prosimy kogoś „swojego” o wstawiennictwo. Wtedy, kiedy wiedziałam już o wznowie choroby, złożyłam śluby na wypadek śmierci, a cała wspólnota na prośbę założycielki podjęła nieustanną nowennę za przyczyną kard. Wyszyńskiego. Modliłyśmy się tą modlitwą o beatyfikację 9 razy w ciągu każdego dnia, siostry rozkładały ręce na kształt krzyża i wołały o cud. Ta nowenna trwała także w krytycznym dla mnie momencie choroby, aż do uzdrowienia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Zdarzyło się wtedy coś niewytłumaczalnego z medycznego punktu widzenia…
Tak, to było w nocy z 14 na 15 marca 1989 r. w Instytucie Onkologii w Gliwicach. Wcześniej miałam podawaną leczniczą dawkę jodu 131. To była wówczas jedna z nielicznych placówek w Polsce, która taki jod podawała – to jest leczenie wspomagające nowotwory tarczycy. Do takich dawek zostałam wcześniej zakwalifikowana. Kiedy jednak była wznowa choroby, przerzut do gardła lekarze powiedzieli, że nie podejmą się przeprowadzenia operacji, bo jest zbyt duże ryzyko, iż nie przeżyję. Po konsultacjach poza Instytutem pojawiała się możliwość operacji, ale wiązała się z tym samym ryzykiem, o którym słyszałam wcześniej. Decyzja należała do mnie. Ponieważ nie podpisałam zgody na operację, po kilku dniach zdecydowano się podać kolejną dawkę jodu radioaktywnego i najprawdopodobniej nastąpił obrzęk guza. Po tej dawce zaczęłam się jeszcze bardziej dusić i byłam przekonana, że każdy oddech jest tym ostatnim. Wystąpił krwotok, myślę, że lęk potęgował to wszystko.
Do kogo się Siostra wtedy modliła?
Powiem szczerze, że to nie był czas na modlitwę. Siła życia była we mnie wtedy tak wielka, że to była naprawdę walka o oddech. Rano, kiedy jedna z sióstr przyszła do szpitala, żeby zapytać lekarzy o mój stan usłyszała, że cud już się stał. Tej nocy nastąpił przełom.
Jaka była Siostry pierwsza myśl, kiedy dowiedziała się Siostra, że została uzdrowiona?
Cieszyłam się wszystkim, szczególnie tym, że za kilka dni wyjdę do domu, bo razem to już były 3 miesiące w szpitalu. Chociaż guz w gardle nie znikł tej nocy, to każda wizyta kontrolna w Instytucie Onkologii potwierdzała coraz lepszy mój stan, a lekarze potwierdzali to, o czym mi mówili na początku, że to nie oni tego dokonali. Od początku żyłyśmy w przekonaniu i pewności wysłuchanej modlitwy i wstawiennictwa wtedy sługi Bożego kard. Stefana Wyszyńskiego. Cieszyłam się każdym podarowanym dniem, nie wiedziałam, czy ta poprawa zdrowia jest na krótko, czy na zawsze. Tamten moment nauczył mnie radości z każdego dnia i dawania Bogu tego, co każdego „dzisiaj” mogę składać w ofierze za innych.
Reklama
Czym dla Siostry był czas zmagania się z chorobą, kiedy lekarze powiedzieli, że zostały Siostrze 3 miesiące życia?
Z pomocą przyszły mi siostry ze wspólnoty, choć nie tylko one. Wtedy byłam na początku życia zakonnego. Śp. bp Kazimierz Majdański ze Szczecina prosił księży na spotkaniach o modlitwę za mnie, również całe Seminarium Duchowne w Szczecinie za mnie się modliło. Dużo rozmawiała ze mną założycielka wspólnoty s. Christiana Mickiewicz, która mówiła mi o wieczności i prosiła, aby wszystko ofiarowywała za tych, których szczęśliwa wieczność jest zagrożona. Wiedziałam, że się wiele osób się za mnie modliło, poczytywałam to sobie za łaskę i dzięki temu miałam spokojne serce. Nigdy nie miałam pretensji do Boga czy żalu, dlaczego ja? Był ból, niepewność, ale też głęboki pokój. Miałam wiele zapewnień o modlitwie od zupełnie obcych mi osób. To wszystko było łaską. Niosła mnie wewnętrzna siła, żeby pokonać chorobę, a z drugiej strony przyjąć to, co Bóg daje.
Co Siostrę najbardziej wzmacniało w cierpieniu?
Myślę, że pomogły mi najbardziej rozmowy z naszą założycielką, która prosiła mnie, żebym w cierpieniu, doświadczeniu, którego po ludzku nie rozumiałam, odnalazła miłość Boga. Podkreślała, żebym spojrzała na ten krzyż jako miłość i przede wszystkim, abym nie zmarnowała cierpienia, ale – jak mamy to w charyzmacie – ofiarowywała je za tych, którzy od Boga odchodzą i których szczęśliwa wieczność jest zagrożona. To było odwrócenie też ode mnie samej i uświadomienie sobie, że moje ludzkie cierpienie złączone z cierpieniem Jezusa ma moc zbawczą.
Bóg nie chce naszego cierpienia i ono od Niego nie pochodzi...
Zgadza się, chociaż Bóg dopuszcza na nas wiele doświadczeń, nigdy nie pozostawia nas samymi. Bóg jest miłością (1 J 4,8). On pierwszy do końca nas umiłował (J 13,1). Tak było wtedy, gdy w chorobie i cierpieniu mogłam realizować charyzmat, składać swoje życie dzień po dniu w ofierze miłości za braci.
Co dzisiaj powiedziałby nam bł. Prymas Tysiąclecia?
Przypuszczam, że przypomniałby nam o godności każdego człowieka, o tym, że jesteśmy dziećmi jednego Boga. Dziś świat, nasza Ojczyzna, my sami jesteśmy na wskroś podzieleni na różnych płaszczyznach. Bł. Prymas o każdym mówił: „umiłowane dziecko Boże” i gdybyśmy my tak patrzyli na drugiego człowieka, wokół nas byłoby więcej pokoju, miłości, wyrozumiałości, szacunku. Bł. kard. Wyszyński nie zmieniał nikogo na siłę, tylko wszystkich miłował. Program Społecznej Krucjaty Miłości, który nam zostawił, powinniśmy przyjąć jako własny, aby od Prymasa Tysiąclecia uczyć się żyć miłością na co dzień w relacjach z innymi. Bóg jest miłością i dlatego całe nasze życie jest po to, abyśmy obfitowali w miłość.