Wiele lat temu ktoś podzielił się ze mną swoim problemem. Chodzi o następującą sytuację: „Żona mnie opuściła i przeprowadziła się do innego. Ja sam drugiego małżeństwa w ogóle nie biorę pod uwagę. Żonie zależy na uzyskaniu rozwodu, bo chciałaby usankcjonować prawnie swój nowy związek. Brak mojej zgody utrudni jej uzyskanie rozwodu, ale zarazem będzie odczytany jako małostkowa zemsta urażonego w swojej męskiej dumie jelenia, jako jałowa i nikomu niepotrzebna złośliwość. Z jednej strony mam ochotę zgodzić się na ten rozwód, żeby już raz na zawsze mieć to wszystko poza sobą, z drugiej – mam mnóstwo wewnętrznych oporów. Jest we mnie (właściwie irracjonalna) nadzieja, że żona jeszcze do mnie wróci; i jest (chyba egoistyczny) lęk przed rozdrapywaniem bolących ran na sali sądowej”.
Proszę z wyrozumiałością przyjąć mój wykład, który będzie raczej ogólną refleksją, a nie bezpośrednią odpowiedzią na powyższy list. Opisane nieszczęście znam wyłącznie z listu. Może konkretniej potrafiłbym coś doradzić w bezpośredniej rozmowie, bo wtedy można sobie wiele wyjaśnić przez zadawanie pytań, łatwiej rozpoznać trafność lub nietrafność rady, poza tym można radzić nie tylko słowem, ale też milczeniem, obecnością, obietnicą modlitwy. Również okoliczność, że odpowiedź na ten list jest publikowana, każe mi ją potraktować bardziej ogólnie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Zacznę od banalnego stwierdzenia, że trudno spotkać człowieka, który by uważał, iż rozwód jest czymś dobrym. Zwolennicy prawa rozwodowego zawsze wyraźnie podkreślali, że leży im na sercu trwałość związków małżeńskich, że rozwód jest czymś złym i że jego dopuszczenia domagają się jedynie w tych przypadkach, kiedy jest on – jak przekonywali – mniejszym złem. Właśnie ta argumentacja jest powodem, że rozwodu nie wystarczy po prostu zarejestrować w urzędzie stanu cywilnego, ale wyrokuje o nim sąd.
Otóż do stwierdzenia, że rozwód jest zawsze jakimś złem, dodajmy inną banalną uwagę: zło na ogół zaczyna się w naszych myślach. Spróbujmy się zastanowić, do jakiego stopnia nasze poglądy na temat dopuszczalności rozwodów stanowią jedną z głównych przyczyn tego, że rozwody są u nas tak częste.
Z rozwodami jest podobnie jak z każdą inną plagą społeczną: krąg winnych sięga daleko poza bezpośrednie ofiary tej plagi. Weźmy dla przykładu plagę pijaństwa. Bardzo wielu ludzi przyczynia się do żywotności poglądu, że takie czy inne wydarzenia i dokonania trzeba „oblać”; masowo podtrzymujemy stereotypowe sposoby wymuszania kupna alkoholu lub jego wypicia; powtarzamy jak papugi arcyniemądre poglądy, jakoby picie wódki było miarą dzielności albo życzliwości dla kolegi itp. Tylko niektórzy spośród tych, którzy się w ten sposób zachowują, kończą w rynsztoku, ale winę za ich wykolejenie ponosimy my wszyscy. Gdyby w naszym społeczeństwie nie było atmosfery sprzyjającej alkoholizmowi, wielu z dzisiejszych pijaków żyłoby dziś pięknie i sensownie.
Reklama
Czy w naszym społeczeństwie da się zaobserwować jakieś poglądy i stereotypy zachowań, które zwiększają liczbę rozwodów? Otóż sam pogląd, jakoby rozwód był dopuszczalnym rozwiązaniem kryzysu małżeńskiego, pracuje na rzecz rozwodu! Ileż rozbitych par mogłoby do dziś stanowić całkiem udane małżeństwa, gdyby w momencie kryzysu rozwód w ogóle nie wchodził w rachubę jako rozwiązanie. Zupełnie inaczej podchodzi do nauki uczeń, któremu nawet do głowy nie przychodzi myśl, że mógłby szkoły nie ukończyć, aniżeli jego kolega, któremu tylko trochę zależy na uzyskaniu końcowego świadectwa. Ten drugi ma obiektywnie o wiele mniejsze szanse ukończenia szkoły. Jemu przecież na tym stosunkowo mało zależy, skąd więc weźmie energię i wytrwałość w chwilach, kiedy trzeba będzie się zmobilizować, żeby uporać się z jakimś trudniejszym przedmiotem lub nadrobić zaległości?
Istnieje coś takiego jak moralna wyobraźnia. Może ona być nierozbudzona lub otępiała, kiedy np. sąsiada spotkało nieszczęście, a mnie nawet na myśl nie przyjdzie, że może powinienem mu pomóc lub w jakiś sposób być przy nim.
Moralna wyobraźnia może być również chora – jeśli bowiem podsuwa mi złe rozwiązania, to dodatkowo utrudnia mi i tak już niełatwą drogę ku dobru. Otóż moralna wyobraźnia całych społeczeństw również może być dotknięta tępotą lub zwyrodnieniem – przykładów historia dostarcza bez liku. Całe społeczeństwa mogą w jakiejś dziedzinie – żeby użyć wyrażenia z Księgi Rodzaju – „znać dobro i zło”.
Mogłoby się wydawać, że lepiej jest znać dobro i zło niż znać tylko samo dobro. Otóż nie. Jeśli znamy także zło, to znaczy, że niedostatecznie poznaliśmy dobro. Gdybyśmy lepiej poznali dobro, zło by się w ogóle nie pojawiało w naszej wyobraźni jako realna alternatywa. Gdybyśmy lepiej rozumieli, czym jest, czym powinno być małżeństwo, nie przychodziłaby nam do głowy nawet możliwość rozwodu, myślelibyśmy raczej nad sposobami uratowania zagrożonej wspólnoty życia. W naszym społeczeństwie nie działałoby tyle mechanizmów ułatwiających rozwód, pojawiłoby się natomiast więcej mechanizmów przeciwnych.
Reklama
Jan Paweł II w Limerick w Irlandii w homilii podczas Mszy św. powiedział: „Już sama możliwość uzyskania rozwodu w sferze prawa cywilnego czyni trwałe i stabilne małżeństwo trudniejszym dla każdego”. Sytuacja jest jeszcze trudniejsza, jeśli prawo rozwodowe uzyskało żywą akceptację społeczną. Bo małżeństwu, które przeżywa jakieś problemy, trudno opędzić się wówczas od „życzliwych” krewnych i przyjaciół podpowiadających, że nie ma sensu tak się męczyć przez całe życie. Bywa i gorzej: że małżonkowie nawet nie próbują się opędzać od takiej życzliwości, bo sami tak myślą.
Każdy rozwód ma w sobie coś z zabójstwa. Rozwód to zabicie miłości – zwykle chorej, czasem bardzo chorej, a czasem – patrząc na to po ludzku – beznadziejnie chorej. Oczywiście, że zabicie chorego byłoby najprostszym i najskuteczniejszym sposobem pozbycia się problemu, tylko czy najlepszym? Czy w ogóle dobrym? Jeśli nawet nie ma nadziei (znów mówię tylko po ludzku, bo przecież Pan Bóg w sprawach tak istotnie dotyczących naszego duchowego dobra chętnie czyni cuda, jeśli tylko się o nie ubiegamy) na pełne uzdrowienie, to czy wynika z tego, że leczenie nie ma sensu? Nie mówmy natomiast o nawet bardzo już skłóconym małżeństwie, że miłość męża i żony już umarła. Miłość to coś duchowego, dlatego nie umiera łatwo, ostatecznie umiera dopiero w piekle.
Czy katolikowi wolno się zgodzić na rozwód? Dotychczas mówiłem tylko o tym, żeby katolik – i w ogóle każdy człowiek – nawet nie myślał o rozwodzie. Ale przecież może się zdarzyć (jak to się, niestety, zdarzyło w opisanym w liście małżeństwie), że ktoś wprawdzie nigdy nie pomyślał o rozwodzie, ale z taką propozycją występuje druga strona. Co wówczas robić?
Reklama
Najpierw chciałbym przestrzec przed pewnym rodzajem niedobrej tolerancji. Wyobraźmy sobie, że ktoś mówi współmałżonkowi takie słowa: „Bardzo żałuję, że tak się stało. No, ale jeżeli pragniesz ułożyć sobie życie inaczej – ja jestem człowiekiem kulturalnym, nie będę ci przeszkadzał”. Ten model zachowania uznawany jest w niektórych środowiskach za obowiązujący. Jak gdyby była to jedyna kontrpropozycja dla rozwodowej pyskówki na sali sądowej.
Owszem, w jakimś sensie, nawet wobec zła, należy być tolerancyjnym, tzn. należy raczej tolerować zło niż sięgać przeciwko niemu po niemoralne środki. Ale przecież w opisanej wyżej sytuacji istnieje cały szereg środków nie tylko moralnie dopuszczalnych, ale też ze wszech miar pożądanych, za pomocą których być może udałoby się jeszcze uratować małżeństwo (w każdym razie próbować trzeba!). Fałszywa to tolerancja, która prowadzi do moralnego rozbrojenia. Jeśli mój współmałżonek dąży do rozbicia małżeństwa, to przecież nie ma takiego moralnego prawa, które zakazywałoby sygnalizować mu, że czuję się jego postępowaniem bardzo skrzywdzony, że bardzo mi zależy na odbudowie naszego małżeństwa, że jestem gotów do gruntownej rewizji własnej postawy, że można sobie wzajemnie przebaczyć w taki sposób, iż przyjęcie przebaczenia nie będzie niczym upokarzającym itd. To żadna tolerancja, to tylko jej karykatura, jeśli zakazuje się ludziom nawet okazywania zdziwienia z powodu popełnianego zła, jeśli przymusza się do udawania, jakoby zło było czymś równie szacownym jak dobro.
Reklama
Dopiero teraz spróbuję powiedzieć parę słów bezpośrednio na temat sytuacji opisanej w liście. Kiedyś wiele nauczyła mnie na ten temat pewna kobieta, którą mąż rzucił 8 lat przed naszą rozmową. Pierwszy pozew rozwodowy sąd oddalił z powodu jej sprzeciwu. Kiedy do mnie przyszła, sprawa toczyła się po raz drugi. Jej sprzeciw nie miałby już większego znaczenia, bo trudno było się spodziewać, żeby sąd odmówił zalegalizowania sytuacji, która faktycznie trwała już tak długo. Jej sprzeciw – i tak nieskuteczny – zburzyłby tylko jej spokój, utrudniłby pracę sądowi i zrozumiano by go wyłącznie jako złośliwość albo upór fanatycznej dewotki.
I proszę sobie wyobrazić, że ona w tej sytuacji, mimo wszystko, nie wyraziła zgody na rozwód. „Nie mogę się zgodzić” – powiedziała mi. „Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie ma ojca, a ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu, to może jednak łatwiej przyjdzie mu kiedyś taka myśl, że jeszcze nie jest wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie”.
***
Nacisk społeczny, żeby Kościół – przynajmniej w niektórych przypadkach – pozwalał na rozwód, jest dzisiaj tak duży, że Kościół uczyniłby to już dawno, gdyby tylko było to w jego mocy. Jeśli Kościół nie zgadza się na rozwód, to dlatego, że nie może. Po prostu nauka słowa Bożego na ten temat jest zbyt wyraźna.
Reklama
My głównie pamiętamy o tym, że nauka Chrystusa o bezwzględnej nierozerwalności małżeństwa jest trudna. Zapewne mamy rację, ale przyznajmy również, że nasze patrzenie jest tu jednostronne: bo nauka Chrystusa na temat małżeństwa i jego nierozerwalności zachwyca swoją głęboką mądrością i pięknem. Opiera się ona na wierze w człowieka i wierze w ludzką miłość. Może się, niestety, zdarzyć, że współmałżonek okaże się kimś prymitywnym, zdemoralizowanym albo – jeśli nawet jest porządnym człowiekiem – po prostu bardzo trudnym we współżyciu. Są to przypadki, kiedy nauka chrześcijańska, mówiąca o tym, że każdy człowiek, nawet nieprzyjaciel, jest wart miłości, ujawnia to, co w niej trudne, a nawet (po ludzku) wręcz niemożliwe. Ale przecież w swojej istocie jest to wspaniała nauka o tym, że każdy z nas jest stworzony na obraz Boży i nawet w człowieku, zdawałoby się, kompletnie zepsutym i przegranym znajduje się coś, co zasługuje na szacunek. Łatwo śpiewać w piosence, że „każdy człowiek to mój brat”, ale dopiero w różnych trudnych sytuacjach (ktoś ma leniwą lub niemądrą żonę, któraś żona – męża pijaka i brutala, ktoś inny – nieprzyjaznego sąsiada albo szefa grającego na nerwach) okazuje się, czy naprawdę wierzymy w to, że każdy człowiek jest naszym bratem.
W nauce Chrystusa o nierozerwalności małżeństwa jest również wezwanie do wiary w niezniszczalność miłości małżeńskiej. My, księża, niestety często popełniamy tu błąd, bo mówimy o tym dopiero ludziom, których małżeństwo się rozpada. Tymczasem trzeba mówić o tym wszystkim małżonkom, również tym, których miłość jest świeża i gorąca, którzy mają subiektywne poczucie jej wiecznotrwałości. Bo wszystko, co ludzkie, niestety, podlega dewaluacji i śmierci. Nawet taka miłość, której niezniszczalności ludzie są pewni, może umrzeć, a wówczas jady wynikające z jej rozkładu będą zatruwać wzajemne współżycie. Chrześcijańska wiara w niezniszczalność miłości małżeńskiej opiera się na Bogu: tylko Bóg może nas uzdolnić do tego, żeby nasza miłość była wiecznie żywa.
Ludzie pytają jednak: co mamy zrobić, jeśli miłość już umarła? Byliśmy zapewne niewierni Bogu – powiadają – ale w tej chwili tego nie da się już odwrócić; co zatem zrobić? Odpowiedź Kościoła jest tutaj jasna, choć trudna: jeśli niewierność Bogu spowodowała zło, trzeba ją naprawić wiernością. Nie można do dawnej niewierności dodawać nową niewierność – w ten sposób człowiek tylko zejdzie na jeszcze dalsze manowce. Otóż jeśli ludzie zdecydują się na drogę wierności Bożym przykazaniom, częstokroć się okazuje, że ich miłość jeszcze nie umarła, że jest tylko ciężko chora. A jak wiadomo, nie każda choroba kończy się śmiercią, zwłaszcza jeśli chory bardzo pragnie wrócić do zdrowia.
Autor jest profesorem nauk teologicznych, pisarzem, publicystą, kawalerem Orderu Orła Białego.