Poeta z Wesela Wyspiańskiego nie zamierzał się zalecać do Maryny, chciał się tylko przez chwilę pobawić w zalotnika. Maryna z miejsca przywołała go do porządku: „Muszę panu się pożalić,/ w serduszku nie napalone; / jak kto weźmie mnie za żonę,/ będzie sobie ciepło chwalić;/ muszę panu się pożalić:/ choć zimno, można się sparzyć”.
Sympatyczna niedojrzałość zakochania
Tej dziewczynie nie trzeba by było tłumaczyć, że miłość małżeńska jest podobna do miłości Pana Boga w tym, że powinna ją cechować wyłączność. Mąż/żona jest absolutnie pierwszym, najważniejszym człowiekiem w naszym życiu, jest wyżej niż ojciec i matka, niż ktokolwiek inny. Mąż lub żona w porządku miłowania powinni być nawet wyżej niż rodzone dzieci właśnie dla ich dobra. Tak bowiem Pan Bóg stworzył człowieka, że ludzkie dzieci poczynają się w miłości małżeńskiej. Później, zanurzone we wzajemnej miłości swoich rodziców, urodzą się, będą rosły i czując się kochane, będą się uczyły kochać innych oraz wchodzić w rozmaite relacje społeczne.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Miłość małżeńska chciałaby się rozciągnąć na wszystkich, których kocha nasz współmałżonek. To dlatego jego rodziców nazywa się zazwyczaj mamą i tatą, a całą rodzinę, z której pochodzi, przyjmuje się poniekąd za swoich bliskich. Kiedy miłość małżeńska się zaczyna? Zapewne inny jest moment jej poczęcia, a inny urodzenia. Moment jej poczęcia w zasadzie wymyka się empirycznej obserwacji. Normalnie, kiedy młodzi postanawiają zostać mężem i żoną, już są związani taką miłością, która co najmniej zmierza do wyłączności.
Ta miłość rodzi się przez zawarcie małżeństwa. Nawet jeżeli jest ona jeszcze równie niedojrzała jak nowo narodzone dziecko, to właśnie wtedy młodzi biorą siebie wzajemnie na zawsze i miłością wyłączną. Zakładamy, rzecz jasna, że swój ślub traktują poważnie, a nie jako rodzaj zabawy w ludzi dorosłych (bo w takim przypadku ślub może się okazać nieważny).
W czasach romantyzmu utrwalił się w naszej kulturze przesąd, jakoby głównym celem miłości małżeńskiej było szczęście, a głównym dowodem jej autentyczności – zakochanie. Stąd przesąd następny – jakoby miłość małżeńska była z zasady czymś ulotnym i szybko przemijającym i jakoby życie małżeńskie było z góry skazane albo na szarość i rutynę, albo na rozpad. W myśl tego przesądu Hegel twierdził pesymistycznie, że zakochanie się jest pułapką, za pomocą której natura wabi wzajemnie ku sobie kobietę i mężczyznę, ażeby chcieli być razem i potem spłacali jej dług w trudach wychowywania swoich dzieci. Prawda jest taka, że zakochanie się nie jest szczytem, ale dopiero początkiem miłości, która zresztą nie musi się przemienić w miłość małżeńską, a niekiedy przemienić się w nią nawet nie powinna. Jeżeli mężatka albo żonaty mężczyzna zakochają się w jakiejś następnej osobie, człowiek prawy wie, że pod taki ogień nie powinno się podkładać drewienek, bo nie jest to dobry ogień.
Reklama
Ale mówmy o zakochaniu dobrym. Mimo całej jego wzniosłości jest w nim jeszcze sporo egocentryzmu: ty mnie fascynujesz, jesteś moim szczęściem, z tobą jest mi dobrze tak jak z nikim innym. Jest to jednak egocentryzm pełen uroku, bo cechuje go radość, że pokochana przeze mnie osoba jest równie szczęśliwa ze mną jak ja z nią.
Podczas trwania małżeństwa nieuchronnie przychodzą chwile, kiedy wcale nie odczuwam tego, że mi z tobą dobrze. Strukturalnie mają one podobny sens jak chwile ciemności religijnych, w których uczymy się przekraczać nasz egocentryzm w wierze. Mianowicie uczymy się kochać Boga nie dlatego, że nam z Nim dobrze, ale dla Niego samego.
Również w życiu małżeńskim błogosławiony sens mogą mieć chwile, kiedy mąż (żona) już w ogóle nie odczuwa tego, że swoją żonę (swojego męża) kocha. W takich chwilach miłość małżeńska oczyszcza się z egocentryzmów, pogłębia i dojrzewa. Małżonkowie uczą się wówczas postawy: „Kocham cię niezależnie od tego, czy mi z tobą dobrze; kocham cię, bo jesteś moją żoną/moim mężem; kocham cię, bo kocham”.
I wówczas powtarza się cud z Kany Galilejskiej: najsmaczniejsze wino przychodzi na końcu.
Sens czystości przedmałżeńskiej
Reklama
Ludzka płciowość nie jest jedyną dziedziną, do której stosujemy metaforę czystości i brudu. Na początku jednak zastanówmy się nad pierwotnym, dosłownym znaczeniem wyrazu „czystość”. Mówimy np., że jedzenie należy przechowywać w czystości. A więc po serze nie powinny łazić muchy, masła zaś nie należy zostawiać na całą noc na stole, trzeba je włożyć do lodówki. Domagam się czystości w kuchni nie dlatego, żebym uważał jedzenie za coś brudnego. Ja po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że jedzenie, jak tyle innych rzeczy na tym świecie, narażone jest na brud i zepsucie.
Toteż słowo „czystość” najczęściej pojawia się w związku z tymi wartościami, które są szczególnie narażone na brud i rozkład. Wysoko cenimy czystość intencji, zastanawiamy się nad czystością języka – zdajemy sobie bowiem sprawę z tego, do jakiego stopnia brudna intencja może odebrać wartość dobremu czynowi i do jakiego stopnia nasz język jest podatny na niechlujstwo i zepsucie.
Postulat czystości w doświadczaniu siebie jako mężczyzny czy kobiety nie wyraża więc lęku przed płciowością, a tym bardziej nie zawiera ukrytego założenia, jakoby cała ta sfera była czymś z natury brudnym. Wręcz przeciwnie – postulat ten wypływa z przeświadczenia, że męskość lub kobiecość są zbyt istotnym wymiarem naszego człowieczeństwa, żeby wolno było przeżywać je byle jak i nie troszczyć się o to, aby mężczyzną lub kobietą być w sposób piękny.
Co to konkretnie znaczy? Jakąś intuicję, może nie zawsze wyraźną, ma na ten temat każdy z nas. Spróbujmy rozbudzić tę intuicję przez krótką refleksję, na czym polega czystość w innych dziedzinach, a dopiero później zastanówmy się nad tym, co to konkretnie znaczy przeżywać swoją męskość lub kobiecość w sposób czysty.
Reklama
Na czym polega czystość języka? Kiedy nasza mowa jest niechlujna? Otóż język może być skażony słowami pustymi, które w gruncie rzeczy nic nie znaczą, albo mętnymi, które nie bardzo wiadomo, co znaczą, albo wulgarnymi, które odbierają mowie właściwą jej prostotę i dostojność. Nieuleczalnie niechlujny jest zwłaszcza język kłamstwa. Kłamstwo musi się przecież bodaj częściowo ukryć, kłamać językiem niezakłamanym to tak, jakby brudne ręce wycierać w śnieżnobiałą koszulę. Ulubioną metodą kłamstwa jest rozkładanie pierwotnego znaczenia słów. Język staje się wówczas podobny – przepraszam za nieapetyczne porównanie – do zjełczałego masła: takiego masła, nawet ładnie opakowanego, nie da się jeść.
Podobnie jest z czystością intencji. Jak otwartość na prawdę stanowi miarę czystości języka, tak miarą czystości intencji jest skierowanie ku dobru. Nasze dobre intencje mogą ulec skażeniu przez brak szacunku dla bliźnich, zawinioną ignorancję, lenistwo, próżność, chciwość itp. Gorzej: człowiek może mieć nawet złe, dogłębnie brudne intencje, jeśli jego zamiarem jest świadome czynienie jakiegoś zła.
Co jest miarą czystości w doświadczaniu siebie jako istoty płciowej, jako mężczyzny lub kobiety? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy banalną prawdę, że płciowość nie jest czymś przyklejonym do człowieka, ale stanowi jakby sposób bycia człowiekiem; przenika nas całych do tego stopnia, że każda komórka naszego ciała nosi w swoich chromosomach informację o przynależności całego organizmu do określonej płci. Zewnętrznie nasza płciowość wyraża się w różnej budowie ciała, w nastawieniu organizmu na spełnianie specyficznych dla danej płci funkcji, w odmiennościach psychiki itp. Sensu naszej płciowości nie da się jednak tylko do tego sprowadzić; intuicyjnie czujemy, że jest on większy, choć nie umiemy go do końca nazwać ani nawet zaobserwować. W językach słowiańskich intuicja ta weszła w samą strukturę języka, bo nawet w koniugacji czasowników starannie rozróżnia się rodzaj męski i żeński.
Reklama
To transcendowanie naszej płciowości ponad to, co bezpośrednio ujawnia się jako związane z płcią, nakazuje przyjąć następującą miarę czystości w tej dziedzinie: czyste jest takie bycie kobietą lub mężczyzną, które pracuje na rzecz całościowego dobra mojego człowieczeństwa. Jeżeli zaś dobra cząstkowe, osiągane dzięki przeżywaniu siebie jako istoty płciowej, sprzeciwiają się mojemu dobru całościowemu, to znaczy, że swoją płciowość przeżywam w sposób nieczysty.
Przedstawmy jeszcze tę samą myśl przez nieco inne przybliżenie, na bazie obrazu wziętego z medycyny. Jeżeli jakaś część komórek przestanie zważać na dobro całego organizmu i zabiega tylko o dobro własne, mamy do czynienia z rakiem: takie komórki rozwijają się do tego stopnia, że nie mieszczą się już w wyznaczonym im przez naturę miejscu i pęcznieją w postaci guza. Jest to jednak rozwój zwyrodniały, który powoduje spustoszenie całego organizmu. Bujny zaś rozwój owych komórek jest nawet dla nich samych dobrem pozornym: komórki bowiem ulegają prymitywnieniu, a ich rozwój prowadzi nie ku życiu, ale ku śmierci. Podobnie jest z naszą płciowością: przeżywanie jej jako dziedziny rzekomo autonomicznej, bez odniesienia do naszego dobra całościowego, świadczy o jej zwyrodnieniu. Nie wolno mi w taki sposób być mężczyzną lub kobietą, że staję się przez to mniej człowiekiem.
Reklama
Otóż nie widać sposobu czystego, prawdziwie ludzkiego bycia kobietą lub mężczyzną bez nieustannego dążenia do tego, żeby odkrywać w sobie i w każdym innym człowieku niepowtarzalną i bezcenną osobę. Chodzi nie tylko o to – choć to tak ważne, że nigdy dość o tym przypominać – że nie wolno mi drugiego degradować do roli przedmiotu użycia, ale i o to, że nie wolno mi też samemu dać się traktować jako przedmiot użycia. Nawet gdybym miał używać drugiego lub być przez niego używany w sposób kulturalny, nie bez swoistej elegancji. Bo sposób, w jaki dokonujemy naszych czynów, jest dopiero wtórnym kryterium ich moralności: czyn przestępczy w białych rękawiczkach może być bez porównania bardziej niemoralny niż zwykła kradzież węgla z piwnicy sąsiada.
Dar osoby dla osoby
Być osobą to przede wszystkim być zdolnym do wzajemnego oddania samego siebie w bezinteresownym darze. „Człowiek – powiada ostatni sobór – jest jedynym na świecie stworzeniem, którego Bóg chce dla niego samego, nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego” (konstytucja Gaudium et spes, 24).
Zobaczmy teraz, jak karykaturalnie pojmujemy „oddanie się drugiemu”, jeśli jego istotę widzimy w zgodzie na kontakt seksualny. Prawdziwe oddanie się drugiemu człowiekowi wymaga pracy, aby to, co zamierzam złożyć w darze – to znaczy ja sam – było jak najwięcej warte daru. Jeśli kocham tę drugą osobę i pragnę oddać jej samego siebie, powinno mi zależeć na tym, aby to był dar naprawdę z serca: tak wielki, na jaki mnie tylko stać. Powinienem dążyć do tego, aby oddać się kochanej osobie jako pan samego siebie, a nie niewolnik swoich namiętności, jako pracujący nad sobą, a nie jako moralny i duchowy ugór.
Reklama
Zjednoczenie ciał jest oparte na uprzednim i całkowitym oddaniu się osobowym oraz je wyraża. W okresie narzeczeńskim chłopak i dziewczyna nie są jeszcze sobie dostatecznie oddani, dopiero dążą do tego, aby oddać się sobie możliwie jak najwięcej. Dlatego nie czas jeszcze, aby manifestować całkowicie, również ciałem, swoje całkowite oddanie. Bo to jeszcze nie jest prawdą, dopiero życie – obiektywny egzaminator prawdziwości naszych postaw – prędzej czy później zdemaskuje ten fałsz niby-całkowitego oddania się w miłości oblubieńczej. Niejedna już para zakochanych, tak absolutnie pewna swojej miłości na śmierć i życie, że uważała się za małżeństwo na długo przed ślubem, przekonała się później, że miłości zbudowanej na zbyt kruchym fundamencie ciągle czegoś brakuje; niekiedy nawet zabraknie jej zdolności do dalszego istnienia. Otóż jedynym trwałym fundamentem miłości jest prawdziwie osobowe wzajemne oddanie się. Symulowanie takiego oddania może miłości tylko zaszkodzić, zwłaszcza na dłuższą metę.
Zresztą czyż mogłoby być inaczej? Przecież wolą Bożą jest, że z cielesnego zjednoczenia się kobiety z mężczyzną rodzą się nowi ludzie. A człowiek to jest istota bezcenna, powołana do życia wiecznego, ważniejsza niż cały materialny wszechświat. Okoliczności, w których przychodzi na świat człowiek, powinny harmonizować z tak wielką godnością. Godzi się, żeby dzieci przychodziły na świat w przestrzeni osobowego, coraz pełniejszego i czystszego wzajemnego oddania się ich rodziców. Takiego oddania się, które zmierza ku wiecznotrwałości, bo zostało potwierdzone obustronnym ślubowaniem dozgonnej wierności oraz Bożą obietnicą mocy z góry.
Toteż nie sprowadzajmy trywialnie katolickich zasad etyki narzeczeńskiej do zakazu fizycznego współżycia. Czy ktokolwiek zakazuje ogrodnikowi rozwijać niecierpliwie płatki ledwo zawiązującego się pąka róży? Sama natura pąka róży jest taka, że brak cierpliwości w oczekiwaniu na kwiat może doprowadzić do zmarnowania najwspanialej zapowiadającej się róży. Podobnie jest z miłością osób, które już postanowiły złączyć się w małżeństwo. Jeśli zabraknie im cierpliwości i zaczną udawać małżeństwo, choć jeszcze nim nie są, niech liczą się z tym, że taki pośpiech może zaszkodzić nawet najwspanialej zapowiadającej się miłości.
Autor jest profesorem nauk teologicznych, pisarzem, publicystą, kawalerem Orderu Orła Białego.