Ks. Rafał Witkowski: Życie człowieka wierzącego domaga się poukładania, gdyż w przeciwnym razie panuje chaos, który utrudnia uporządkowanie sfer najbardziej fundamentalnych, jak więź z Bogiem czy troska o rodzinę. Czy zawsze w Pana życiu wszystko było poukładane?
Dariusz Stemplewski: Bardzo często był totalny bałagan i brałem się za rzeczy „z marszu”. Kiedyś w ogóle nie miałem czasu dla Pana Boga. Dziś, po nawróceniu, które zaczęło się kilka lat temu, cieszę się, ilekroć mogę być na Mszy św., modlić się, a w sierpniu wędrować z rodziną na Jasną Górę. Bardzo często dzisiejszy świat próbuje nas przekonać, że na nic nie ma czasu, a jak już masz poświęcić czas dla Boga na modlitwę czy na Eucharystię w ciągu dnia, to już w ogóle się wszystko „rozjeżdza”. Moje obecne doświadczenie jest zupełnie inne: kiedy Pan Bóg faktycznie jest na pierwszym miejscu, wszystko inne jest na swoim miejscu. Wtedy nie tylko znajduję czas na wszystko, ale na dodatek wszystkie rzeczy udaje się tak poukładać, że zdaje się to niemożliwe tylko ludzkim działaniem. Kiedy zaś nie ma modlitwy – tego najważniejszego „puzzla” w ciągu dnia – wtedy wszystko się „rozjeżdza”.
Reklama
Nawrócenie w Pana życiu to nagłe światło od Boga czy długotrwały proces?
Początek był jak grom z jasnego nieba, ponieważ cały czas żyłem w świecie „iluzji i zaprzeczeń”. Tak się to nazywa w świecie „alkoholowym”, bo sam jestem człowiekiem uzależnionym od alkoholu. Przez życie szedłem bardzo mocno „zgarbiony”, bo uwierzyłem w wiele kłamstw, które się pojawiły na mój temat; że nic ze mnie nie będzie, że jestem nieudacznikiem życiowym, że wszystkim się uda, tylko nie mnie. Bardzo mocno uwierzyłem w te słowa, one mnie też przygniotły. Dotąd, aby uzyskać akceptację czy aprobatę wśród rówieśników i znajomych, musiałem nakładać wiele masek. Kiedy miałem 17 lat i chodziłem do klasy piłkarskiej w szkole sportowej, zostałem powołany do reprezentacji Polski. Wtedy poczułem wiatr w żaglach, że to ja będę wyznaczał trendy – ale brakowało mi fundamentu moralnego. Pan Bóg był wtedy dla mnie „bozią”, najnudniejszą postacią w moim życiu. Zupełnie nie rozumiałem scen z kościoła. Było to dla mnie tylko nic nieznaczące wymachiwanie rąk księży i nakazy: padnij, powstań, rzuć pieniążek, zjedz opłatek. Nie wierzyłem, że ta „bozia” może sprawić, że będę w życiu szczęśliwy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dokąd zaprowadził Pana brak fundamentu moralnego?
Na dyskotekę, w nieczystość, w grzech, w oszukiwanie kobiet, w hulanki, w obniżenie wyników piłkarskich, brak powołań do reprezentacji, wyrzucenie z pierwszej drużyny, niezdanie trzeciej klasy, nieprzystąpienie do matury, życiowe bagno w młodym wieku. Bez kręgosłupa moralnego musiałem stoczyć walkę z samym sobą, z wszelkimi przeciwnościami. Głos z przeszłości wrócił ze zdwojoną siłą: „Mówiłem ci, że z ciebie nic nie będzie”. Jeszcze mocniej mnie to uderzyło. W życiu czułem się samotny. W moim wnętrzu była śmierć, bo nie karmiłem się Ciałem Pańskim. To spowodowało wszelkiego rodzaju stany nerwicowe i depresyjne. Wtedy sięgnąłem po alkohol, który stał się dla mnie substytutem nadziei i humoru w sytuacji nieradzenia sobie z kryzysami. Zastępował mi wszystkie deficyty, które pojawiały się we mnie.
Czy to właśnie wtedy Bóg upomniał się o Pana?
Pan Bóg jako prawdziwy Tata, który kocha mądrą miłością, czekał, aż sam zrozumiem, że Go potrzebuję. Wyrwał mnie z życiowego dna wtedy właśnie, kiedy po ludzku miałem Mu najmniej do zaoferowania. Opuścili mnie bliscy, znajomi wytykali mnie palcami. To wtedy dokonał się w moim życiu bardzo duży zwrot.
Reklama
Czy ma Pan na myśli nawrócenie?
Jeszcze nie, wtedy był dopiero początek. Pan Bóg postawił mi na drodze moją żonę Gabrysię. Patrząc na dzisiejsze owoce, jestem przekonany, że właśnie w taki sposób po raz pierwszy o mnie zawalczył. Gabrysia zaopiekowała się mną, widząc moje chore zachowania. Wtedy proces wychodzenia z alkoholizmu zaczął się powoli, ale sukcesywnie. Byłem na dnie i nie wyobrażałem sobie życia bez alkoholu. W ciągach alkoholowych trwałem po kilka miesięcy od rana do wieczora. Do tego nie pracowałem, a potrzebowałem środków na picie, co powodowało, że skala problemów i długów rosła. Gabrysia pozwalała mi stanąć w prawdzie, pokazywała mi moje kłamstwa. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, dziś jest dla mnie bardzo ważne, że wtedy, mimo wszystko, otrzymywałem od niej akceptację jako człowiek, choć jednocześnie nie akceptowała tego, że piję.
Czy w poznaniu Gabrysi upatruje Pan szczególne działanie Boga?
Oczywiście! Moja przyszła żona była namacalnym znakiem Pana Boga, kochała mnie mądrą miłością. Ewidentnie o mnie walczyła, roztropnie stawiała warunki, abym był na drodze ku wolności. Dużo się wtedy za mnie modliła, odmawiała za mnie codziennie Koronkę do Bożego Miłosierdzia, Różaniec. Pewnego dnia poszła na pielgrzymkę do Częstochowy. Byłem wtedy przeciwny jej planom, a ona wędrowała 11 dni z różańcem w ręku i modliła się o moje nawrócenie. Przed Cudownym Obrazem Matki Bożej zawierzyła mnie, całą sytuację, nas – czując w sercu, że chce, abym był jej mężem. Poprosiła wtedy Maryję, żebym zaczął się modlić, żebym zaczął klęczeć. Później rzeczywiście stanęliśmy przed ołtarzem. Gabrysia, kiedy 11 lat temu nakładała mi obrączkę na palec w kościele Ducha Świętego w Zielonej Górze, w sercu powiedziała: „Panie Jezu, wiem, że to alkoholik. Robię ten krok świadomie. Ratuj jego i nas”. To był drugi mocny akt zawierzenia mojej żony.
Reklama
Czy po doświadczeniu tak silnej determinacji żony, całkowicie odmienił Pan swoje życie?
Dziś widzę, że momenty, kiedy Gabrysia chciała wyciągnąć mnie ze zła, są łaską uprzedzającą Pana Boga. Nie wyobrażam sobie, abym miał o tym nie mówić. Jednak moje całkowite nawrócenie nie nastąpiło w momencie zawierania małżeństwa. Po ślubie sięgnąłem drugiego dna. Rozwalenie auta pod wpływem alkoholu, ucieczka, kajdanki, policja, utrata pracy. Później konkretny warunek mojej żony, który postawiła mi, trzymając na ręce naszą sześciomiesięczną córkę: albo idziesz na leczenie, albo odchodzę z naszą córką. Wtedy pomyślałem: „Nadszedł najwyższy czas, aby coś ze sobą zrobić”. Pomyślałem: „Pójdę na odwyk, sytuacja się uspokoi, wrócę na normalne tory”. Odmawiałem wtedy dziesiątkę Różańca. Pomyślałem, że dla mojej żony pójdę na pielgrzymkę do Częstochowy.
Pewien paradoks. Najpierw nie chciał Pan, aby przyszła żona wędrowała na Jasną Górę, a później to Pan sam poszedł na pielgrzymkę?
To Pan Bóg dał mi kolejny mocny znak. Na tej pielgrzymce doświadczyłem piękna Kościoła. Ludzi wierzących, którzy nie są wesołkowaci, ale ich radość wypływa z wnętrza, nawet na trudnych etapach wędrowania. Zobaczyłem, że wśród pielgrzymów nie muszę udawać, że mogę być sobą, że oni mnie przyjmują. Od tamtego momentu zaczęła się dalsza przemiana mojego serca. Po pielgrzymce pojawiło się pragnienie przychodzenia na Mszę św. Zacząłem myśleć o Panu Jezusie na poważnie.
Momentem zupełnie przełomowym było zawierzenie się Maryi według św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Po wspólnie odprawionych 33-dniowych rekolekcjach staramy się do dnia dzisiejszego oddawać się przez Maryję Panu Jezusowi. W Traktacie… św. Ludwika nie ma nic innego, niż to, co w Ewangelii, że aby dawać życie innym, trzeba samemu je mieć. Od tego momentu naszej rodzinie codziennie towarzyszy modlitwa różańcowa, a przez to obecność Matki Bożej.
Co zrobić, by owoce nawrócenia były trwałe?
Bardzo ważne jest, aby codziennie dziękować i mieć świadomość, jakim się było przedtem. Dziś toczę walkę, bo wierzę, że w niebie jest wieczna chwała. Wiem o tym, że codziennie – od momentu, kiedy Pan Bóg podnosi mi powiekę, ja do tej walki jestem zaproszony. Wiara musi mnie kosztować. To swoista walka duchowa. Bez sakramentów świętych, bez Eucharystii, bez częstej spowiedzi św. nie byłoby mnie… Pragnę jednego: być zbawionym.