Pandemia COVID-19 nadal trwa – to wiemy wszyscy. Nie wiadomo jednak, czy nie nastąpi trzecia fala, ale – używając języka batalistycznego, który był często stosowany przez publicystów w 2020 r. – kurz bitewny po pierwszej i drugiej fali z wolna opada i zaczynamy widzieć ogrom zniszczeń – nie tylko w gospodarce i w opiece zdrowotnej. Wszyscy się tego spodziewali. Bębni się o tym na okrągło, często na „czuja”, coraz częściej jednak w oparciu o twarde dane.
Wśród ostatnio opublikowanych informacji zdziwiło mnie, a właściwie bardziej zatrwożyło, to, że o ile w ostatnich miesiącach rzadziej korzystaliśmy z porad kardiologów, onkologów i innych specjalistów, to o dwa razy częściej odwiedzaliśmy gabinety psychiatrów. Wiele osób – podsumowali kardiolodzy – „przechodziło” zawały serca raczej z obawy przed koniecznością pójścia do szpitala. Oczywiście, ktoś, kto już nie mógł dłużej wytrzymać, dał się zaciągnąć do kardiologa. Mniejsze obawy z kolei towarzyszyły ludziom przy wizycie u psychiatry. Po prostu jeden, drugi i trzeci człowiek nie mógł już sobie poradzić z samym sobą. Przyczyna? Oczywiście – izolacja. Zamknięcie. Brak kontaktu i spotkań z drugim człowiekiem. To wymuszone, nienaturalne zachowanie jest przyczyną dolegliwości, które niszczą nasze wnętrza, nasze dusze, bo człowiek to istota społeczna i tego nie zmieni nawet najdoskonalsza wirtualna rzeczywistość.
Jestem również przekonany, że wpływ na ten stan chorobowy naszej duszy miało to, iż wielu z nas „odpuściło sobie” troskę o życie duchowe. Ludzie bali się lub nie chciało im się iść do kościoła, mimo że w wielu świątyniach rygorystyczne limity wiernych nie są dziś wyczerpane. Nadal jest miejsce na bezpieczną modlitwę. Gdyby jeszcze chciało się to zastąpić Mszą św. w telewizji czy w internecie lub poświęcić czas na indywidualną modlitwę... Wielu z nas po prostu zostawiło pole duszy odłogiem i teraz mamy tego efekty.
Pomóż w rozwoju naszego portalu