Spałem w zsypie – mówi Waldek – a było Boże Narodzenie. Przyszła kobieta, kopnęła mnie lekko, przeprosiła, a ja wyleciałem z „wiąchą”, jak każdy pijak. Okazało się, że przyniosła wigilijną kolację. Powiedziała, że już od tygodnia widzi mnie w tym zsypie, a dziś jest Wigilia.
Problem bezdomności należy do tych, z którymi nie radzą sobie ludzie wracający po pracy do mieszkań pełnych ciepła, dobrze dobranych mebli, równo ułożonych butów w szafie i ulubionych książek i naczyń. Nawet, jeśli w każdą niedzielę wyruszają z całą rodziną na Mszę św., kiedy dojrzą w wizjerku brudną, zaniedbaną postać, wracają do swoich domowych prac. Włączają telewizor, pralkę, radio.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Nie trzeba się temu dziwić. Strach przed obcym może wziąć górę w każdym sercu. Ale trzeba próbować tych ludzi poznawać. Oni nie urodzili się z marzeniem o żebraniu, włóczeniu i pukaniu do naszych drzwi.
Ucieczka, nie wiadomo dlaczego
Reklama
Waldek ma 52 lata. Energiczny, schludny, mówi ściszonym głosem o przeżyciach, których nie da się wymazać. Przerywany ciszą szept raz po raz zrywa się. A ja nie potrafię zadawać właściwych pytań. Jest w schronisku odkąd nie pije – cztery lata i pięć miesięcy. Wcześniej na Strzegomskiej, ale tam po dwa, trzy dni i szedł w cug. I albo go przywozili karetką, albo na wózku inwalidzkim – zależy. Potem szedł pić. W czerwcu, gdy go przywieźli z nogą w gipsie powiedział sobie: dość. Od 13 czerwca 2003 r. nie pije.
Żył normalnie, jak każdy człowiek. Miał żonę, troje dzieci. Zachciało mu się pić. Wyszedł z domu i już nie wrócił. Dziesięć lat się bujał, po całej Polsce. Parę dni tu, parę dni tam. Teraz żyje na kredyt. Ma chory cały układ nerwowy i uszkodzony błędnik. Jest wdzięczny za to, że żyje tu, w schronisku. Że nie śpi po klatkach, zsypach, pustostanach. Ma dach nad głową i ciepło. To przystań. Z takim zdrowiem nie nadaje się do żadnej pracy.
Dzieci do niego przyjeżdżają, ma kontakt z żoną i matką. Miał też kontakt z ojcem, dopóki żył, i cieszy się, że jeszcze go widział trzeźwego. Bliscy mają straszny żal, tego się nigdy nie wymaże. Przebaczyć nie przebaczą, ale chociaż wiedzą, że istnieje. Słowo „tata” jakoś przechodzi im przez gardło. Nie słyszał tego słowa tyle lat...
Gdy pił, wstydziłby im się pokazać. Nieogolony, śmierdzący, jak zwierzę. Gdy idąc miastem patrzy na innych gigantów, to wie, że oni wyglądają tak, jak on kiedyś. Wszystko z pogoni za flaszką.
Życie w schronisku
A schronisko to różne gatunki ludzi. Część jest po wyrokach – nie umieli się znaleźć w życiu, część po rozwodach. Różne mają historie, bo życie to jest walka. Walka o przetrwanie...
Reklama
Jesteśmy uważani za trędowatych – mówi Waldek – gdy usłyszą „schron” to ani pracy, ani nic nie ma. Traktują nas jak odrzutki społeczeństwa. A ja się nie boję pracować. Robiłem w rzeźni przez wiele lat i w „zeszytach” na Kościuszki, i w Lemarze, i kiosk miałem. Po prostu, człowiek się imał różnych zajęć, byle tylko dzieci miały co jeść i w co się ubrać. A i teraz trzeba coś robić, bo dziadowizna by mi wystarczyła tylko na opłacenie „schronu” i tyle. Przecież miesięcznie wydaję ponad 300 zł na same lekarstwa.
W schronisku można żyć tak, jak się chce, warunek jest jeden: masz być trzeźwy. Jeśli pijesz, najpierw na trzy dni musisz się wynieść, przemyśleć, a potem zdecydować.
Codzienność w schronie
Są tacy, którzy tylko posiłki i „póła” (łożko). Nie czytają, nie gadają, są zawieszeni. Człowiek rano wstaje i musi myśleć o tym, co będzie robił, ale tu jeden drugiego by w łyżce wody utopił – tłumaczy Waldek. Gdy nie chodzisz, nie prosisz się o papierosy, o kawę, to by cię zjedli. Jedni przez cały dzień chodzą po mieście bez celu, inni gapią się w telewizor. Jeszcze inni biorą wózek i próbują coś dorobić. Ale nie można przez cały dzień tu siedzieć. Jak się da, to trzeba się i wypisać na parę dni, do rodziny pojechać – dodaje.
A jak on żyje? Dziękuje Temu na górze, że kolejny dzień udało się nie pić. Wstaje rano, dziękuje za dzień poprzedni i prosi o ten, co się zaczyna. Meta jest blisko. Na głowie, gdyby ogolił włosy, ma cały atlas blizn: po upadkach, po kamieniach, po krzesłach, wiadrach, kulach inwalidzkich. Nie mówiąc o rękach, nogach, klatce piersiowej. Parę razy próbował ze sobą skończyć – nie udało się. Tłumaczy to sobie tak, że może tam, na górze jest ta lampka, którą ktoś osłania, czuwa nad nim. Idzie w kierunku tego Światła. Ma tylko nadzieję, że pójdzie do tego Światła trzeźwy. Wie, że gdyby sięgnął po piwo, to chciałby drugie, trzecie. Byłoby po Waldku.
Samotna walka z wiatrakiem
Reklama
Procentowo najczęstszą przyczyną bezdomności jest alkoholizm. To nadużywany alkohol odcina możliwość powrotu do domu, gdzie bliscy nie chcą już taszczyć męża, brata, syna z nałogiem. Choć przyznanie się do alkoholizmu to długi proces. Tu co drugi twierdzi, że „dykty” nie pił – opowiada Waldek – a ja mówię, że postawię tu, na torach cysternę „dykty”, to cały schron poleci, bo będzie darmowa. Tu jest wiele ludzi, którzy są uzależnieni od alkoholu. To straszna choroba. Dla mnie kieliszek to dziś najpierw za dużo, a potem za mało. Kiedy ostatnio miałem taki suchy kac, to zadzwoniłem do terapeutki, po kilku rozmowach wszystko znów ucichło. Chcę walczyć.
Schronisko zapewnia pomoc do walki z nałogiem, ale nie wszyscy chcą z niej korzystać. Zrezygnowani, nie podejmują żadnej walki. Dlaczego? Najczęściej nie mają dla kogo walczyć.
Dotykanie dna
Bezdomność, „bujanie się” po zsypach, dworcach w różnych miastach, spanie na klatkach schodowych wystawia zazwyczaj otumanionego alkoholem człowieka na wszelkie zło. Kiedy po raz kolejny spadłem ze schodów – wspomina Waldek – to lekarz, który przyjechał z „nastawni” powiedział, że jeśli przyjedzie po mnie po raz czwarty to już z workiem, bo tego nie wytrzymam. A ja połamałem się tam jeszcze trzy razy. I przeżyłem.
Musiał mieć na jedną noc dwanaście, trzynaście butelek „dykty”, żeby się napić i przestać czuć cokolwiek. Z tamtego grona, z którymi tydzień, dwa się „bujał”, już 96 poszło do piachu. On wciąż jest.
Dużo ludzi cierpiało przez niego. Źle mu z tym, te cierpienia dołują. A to, że jego dzieci niczemu nie były winne, głupi ojciec zrobił pa pa i poszedł, zrozumiał już dawno.
Miał takie okresy: dobrze, dobrze, a potem nagle jedno piwo i już płynął. Liczyło się tylko picie. Czy walczył? Tak, próbował: wszywki, Anticol, ale to wszystko zapijał. Alkoholik musi dotknąć dna, żeby się odbić, a potem szczebelek po szczebelku włazić do góry. To jest decyzja: już nie chcę dalej się „bujać”. Chcę żyć.
Brak pomocy
Reklama
Najgorszy dzień był wtedy, gdy go zawieźli do szpitala. Miał złamaną rękę i nadgarstek. Lekarze powiedzieli, że to była „delira”, a on otworzył okno i chciał wyskoczyć. Nie, to nie była wolność, to było poczucie, że już nie chce być ciężarem, że ma dość. Po co to dalej ciągnąć? Nie umie sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy to się zaczęło. Najpierw „jabolki”, potem piwko. Jedno, drugie. To chyba był początek.
Ludzie nie chcą pomagać, gdy śmierdzisz, jesteś obszarpany, zaniedbany. Waldek wspomina zimę z ogromnym mrozem. Chodzili po klamce – od drzwi do drzwi, albo po kancie, czyli po chodniku. I prosili. Ale szybciej pomoże biedny, niż bogaty. Byli na Karłowicach, poszli do willi jak pałac, a facet z willi kazał im uciekać, szczując psami. Poszli do starszej kobiety, która tłumaczyła się, że nie ma nic do jedzenia, ale dała im pieniądze.
Jedyny ratunek
W bezdomności nie jest najgorsza strata tego domu z murów, poukładanego, pełnego dostatku. Najgorsza jest strata domu pełnego ciepła, ludzkich relacji, czułości. A ludzie, którzy tu są, przede wszystkim są bardzo samotni, dlatego nie chcą walczyć, nie chcą z bezdomności wychodzić. Za nimi nikt nie tęskni, a oni to wiedzą. Ci, którym udaje się nawiązać jakikolwiek kontakt z rodziną, od razu mają motywację. Widać, jak się odmieniają, jak chcą wychodzić z nałogów. Dom pełen miłości – to on ratuje człowieka.