Kilka razy w tygodniu jeżdżę bocznymi drogami w kierunku Wielunia czy Łasku, więc widzę, że ta tradycja wcale nie zamiera – mówi Jarosław Kłys z częstochowskiej Parkitki. – Jakiś czas temu zobaczyłem stojącą nieco obok drogi starszą panią z małą dziewczynką. Wydawało mi się, że potrzebują pomocy, wyglądały na zagubione. Zatrzymałem się i pytam, czy pomóc. A babcia mówi, że owszem. Nie wzięła okularów, a mała nie umie jeszcze czytać... I włożyła mi w ręce książeczkę do nabożeństwa. Zamurowało mnie. Śmiać się czy uciekać? I dopiero wtedy zobaczyłem kawałek dalej na leśnym drzewie małą kapliczkę ustrojoną w kokardy i sztuczne róże, tak że figurki niemal nie było widać. Wyłączyłem więc silnik i w trójkę odmówiliśmy głośno, wyraźnie i powoli całą Litanię Loretańską. Naprawdę się wzruszyłem. Potem widziałem tę parę jeszcze raz, ale też nie były same. Uśmiechnąłem się, bo kilka metrów dalej stało zaparkowane Audi S8.
Źródło
Litania Loretańska, która jest główną częścią nabożeństw majowych, powstała prawdopodobnie już w XII wieku we Francji. W Polsce pierwsze odnotowane nabożeństwa majowe zostały wprowadzone w 1838 r. przez jezuitów w Tarnopolu. W połowie XIX wieku odmawiało się już powszechnie majówki. Nie tylko w miastach, ale także po wioskach przy kapliczkach ustrojonych polnymi i ogrodowymi kwiatami.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Na terenie archidiecezji częstochowskiej znajdziemy często stare, ale wciąż żywo obecne w miejscowych społecznościach kapliczki poświęcone Matce Bożej. Częstochowa, Biała Góra, Cykarzew, Dankowice, Kawodrza Dolna, Gruszewnia, Mstów, Mykanów, Poczesna, Przyrów, Wola Kiedrzyńska, Złoty Potok, Radomsko, Wieluń i wiele, wiele innych miasteczek i wsi. W majowe popołudnia spotykają się przy nich wierni na piękne nabożeństwo – odmawianie Litanii Loretańskiej.
Szliśmy przez łąki
– Pamiętam, że jeszcze jako dziecko zbierało się na łąkach majowe kwiaty i zanosiło je Maryi – wspomina Anna Masna spod Częstochowy. – Maj to był niezwykły czas. Po zimie świat budził się do życia, a najpiękniej wyglądała Polska i nadal, moim zdaniem, wygląda w maju.
Reklama
W mojej rodzinie od lat opowiadana jest historia o majowym chłopczyku. Czyli moim tacie. Mówiło się, że w sprawę jego narodzin wmieszała się Matka Boża. Z dzieciństwa pamiętam opowieść, jak to moja babcia, która długo nie mogła zostać mamą, „zawarła” z Matką Bożą pewną umowę. Wcześniej były pielgrzymki do Częstochowy i wiele godzin na kolanach. A jako że babcia Jadzia była krewką kobitką, więc dogadała się z Matką Bożą. Po wielu dekadach, już jako babcia 8 wnuków, twierdziła, że wpadła na ten pomysł na majówce właśnie. Umowa była taka – jeśli do końca roku nie będzie w ciąży, to widocznie taka jest wola Boża i Jadwiga nie będzie z wolą Najwyższego dyskutować. I co wieczór szła przez łąki do kapliczki na skraju wsi. Zbierała po drodze kwiaty (jak ja pół wieku potem). Związywała je trawą, by bukiet nie rozpadał się i śpiewała: „Po górach dolinach”, „Z dawna Polski Tyś Królową”, „Zdrowaś Maryja” i wiele innych. Pamiętam ten jej jasny mocny głos. Mój tata urodził się w styczniu, więc jak łatwo policzyć... Dostał majowe imię – Maciej. Babcia Jadzia jeździła na majowe nawet wtedy, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Woziliśmy ją na wózku. Jechała jak królowa, zawsze towarzyszyły jej dzieci i wnuki. Zmarła w 2008 r., ale nawyk, że na majowe się chodzi, został w naszej rodzinie do dziś.
W „Modlitewniku błagań” o. Izydor H. Koźbiał pisał: „I znowu nadszedł maj (...), a my pośpieszmy do świątyń, przed obraz czy figurę Bogurodzicy. Przyszliśmy, bo zda się jakaś siła niewidzialna przyciąga nas tutaj w każdym maju. Jakiś dziecinny instynkt rozrzewnionego serca i nieutulonej tęsknoty za dobrocią Matki każe nam śpiewać owe przepiękne wezwania Litanii Loretańskiej, w której słowach może się weselić i wypłakać nasza skołatana ziemskim wygnaniem dusza; może się ukorzyć, widząc swą nicość i natchnąć nadzieją lepszego jutra i przyznać, iż pod urokiem tego nabożeństwa jakoś nam lżej na duszy, jakoś lepiej się czujemy, jakoś umniejszają się codzienne troski”.
Nie tylko sentyment
Reklama
– Moim zdaniem, kultywowanie tradycji majówek ma jeszcze jedna wartość, obok tej duchowej – uratujemy w ten sposób kapliczki maryjne, które z czasem niszczeją – mówi Marek Zucnak, historyk regionalista amator, od wielu lat interesujący się architekturą sakralną regionu, w tym tzw. małą, jak np. kapliczki. – Nie każda ma tyle szczęścia, co np. ta stojąca dziś na środku niewielkiej wioski Widzówka. Opiekuje się nią od pokoleń rodzina Wierzbów. Albo ta z ul. Sieradzkiej w Wieluniu. Takich „zaopiekowanych” kapliczek jest w naszej diecezji bardzo dużo. Ludzie mają świadomość, że jest to kawałek ich własnej historii. Bo kapliczki stawiało się w Polsce z ważnych powodów – ktoś ocalał z wojennej pożogi albo wyzdrowiał ze śmiertelnej zazwyczaj choroby, ktoś dziękował za uratowanie rodziny i ocalenie dobytku, wreszcie ktoś przepraszał za swój grzech, bo przecież i tak się mogło zdarzyć.
Każda kapliczka to jakaś historia, często kryjąca niemal cudowne wydarzenia. Wiele z nich odeszło już w niepamięć, zatarły się napisy na cokołach tłumaczące przechodniom powód ich postawienia. Ale los kapliczek z wizerunkami Matki Bożej stojących po lasach, na rozdrożach dróg, którymi dziś już nikt nie chodzi, ani nie jeździ, jest przesądzony. Zarośnięte krzakami, oplatane gęstym bluszczem, niszczeją, a szkoda. Kto uprawia sport, np. jeździ na rowerze lub lubi długie piesze wędrówki, ten natknie się na wiele takich leśno-przydrożnych kapliczek maryjnych. Czasem w zadziwiających miejscach, bo wokoło, jak okiem sięgnąć, tylko las i las. – Kiedyś spotkany na takim leśnym dukcie starszy pan mówił nam, że stała na tym terenie niewielka wioska, którą zniszczyli Niemcy. Ludzie stąd odeszli, a po wsi została tylko ta figurka ulokowana wysoko na drzewie w pudełkowej kapliczce – kończy Marek Zucnak.
Nasza relikwia
– Moja rodzina pochodzi z Kresów – opowiada Stanisław Jajkowski. – Niewiele pamiątek udało nam się zachować ze Strzałkowic, powiat Drohobycz, województwo lwowskie. Został tam dom rodzinny, groby na cmentarzu i kapliczka, którą pradziad wystawił, gdy wrócił po I wojnie światowej do rodziny. Opowiadał, że cudownie ocalał, choć kilka razy otarł się o śmierć, bo ktoś strzelał, ale jak to mówią mądrzy ludzie, to Pan Bóg kule nosi. Mówiło się, że z tą figurką udało się przetrwać głód i choroby, i armie najeźdźców plądrujących okolice.
Kilka lat temu zdarzyła się okazja, żeby odwiedzić tamte tereny. Nie żył już nikt, kto pamiętałby tamten dom i obejście. Zachowały się jedynie wyblakłe zdjęcia – a na nich ławka przed przysadzistym budynkiem, kawałek kwitnącego bzu wystawał zza płotu i obiektyw uchwycił jeszcze część tej kapliczki. Pojechaliśmy w kilka osób, błądziliśmy po wsi długo, aż obudziło to zainteresowanie miejscowych. Wysłuchali, co mieliśmy do powiedzenia i zaprowadzili nas kawałek za wieś. Właściwie w pole, zagajnik – do zmurszałej kapliczki, która niemal w całości kryła się w wysokiej trawie. Nic się oczywiście nie zgadzało, to nie powinno być to miejsce ze zdjęcia. Ale udało się z kapliczki wyłuskać kawałek drewna o kształcie figurki – przywieźliśmy ją do domu. Ma w rodzinie status relikwii. Ktoś ostatnio patrząc na nią, powiedział, że to takie uczucie, jakby się odzyskało zaginionego członka rodziny.