Zdradziłaś! – zakrzyknęli synowie, kiedy ogłosiłam nowinę. Nie będę na Wigilii Bożego Narodzenia. Wyjeżdżam do Pakistanu na polską zimową wyprawę na Nanga Parbat 1997/98 jako korespondentka „Rzeczpospolitej”. Zdrada była świadoma – himalajską ekspedycję na ośmiotysięcznik nad Indusem współorganizowałam.
Krzyś i Łukasz, wówczas uczniowie szkoły podstawowej, tym razem sami mieli przygotować Wigilię „taką jak zawsze”. Ściągawka była w starym kajecie. Na stronach poplamionych od wertowania przy kuchennym stole widniały odręcznie wpisane rodzinne przepisy: „uszka wileńskie dziadka Marka”, „babka cioci Mani”, „kruche ciasto Babci”, „pampuch prababci Emilii”, „babka tania – kryzysowa” i inne, równie bezcenne receptury. Moją propozycję zaopatrzenia się w sklepie w niektóre gotowe potrawy zamiast robienia ich w domu chłopcy skwitowali z oburzeniem:
Pomóż w rozwoju naszego portalu
– Jak możesz!
Radę, żeby kupili małą choinkę, a nie jak zwykle duże drzewo, którego pień wbijaliśmy między podłogę i sufit pokoju, odrzucili zdecydowanym:
– Ma być prawdziwa Wigilia!
Reklama
Dom musi więc napełnić się zapachem świerku, pieczonych ciast, grzybów, barszczu, smażonego karpia, kutii, kompotu z suszonych śliwek. Trzeba opłakać krojenie cebuli. Zrobić dania, które szykujemy tylko raz w roku, bo latem nie smakują, a tylko profanują wspomnienia. Synowie świetnie sobie poradzili. Telefonowałam codziennie.
Tamtą Wigilię spędziłam w Islamabadzie z kolegami z wyprawy. Zza okna dochodził śpiew mułłów z minaretów. W inną łamałam się opłatkiem w bazie pod Makalu – gnieździe ośmiotysięczników w Himalajach Nepalu. Dolinę zamykały potężna ściana Lhotse i Mount Everest wystający zza jej pleców. Jeszcze parę lat później Wigilia zastała mnie w Karakorum w Chinach na dnie potężnej rzeki Szaksgam w drodze ekspedycji pod K2. Niskie temperatury trzymały w ryzach lodowce, które latem topnieją, wypełniają koryto rzeki wściekłą kipielą.
Wigilie w najwyższych górach są podobne. Jeśli nie ma chmur i zwykłego zimą huraganowego wiatru, to słońce maluje granie pomarańczowo, gaśnie i od razu zapada noc. W rozrzedzonym powietrzu gwiazdy zdają się na wyciągnięcie ręki. W świetle księżyca można czytać. Namioty bazy są naszym domem. Doskwiera niedotlenienie, przenika mróz. Wicher niesie drobiny skalne, które wywołują kaszel. W suchym powietrzu pękają opuszki palców i wargi. W ustach nieraz czuje się smak krwi.
Z Polski przywozimy sztuczną choineczkę, bombki, opłatki. Troskliwie niesiemy je do bazy przez wiele dni. Na gałązkach wieszamy też drobne przyrządy wspinaczkowe.
Reklama
Stół ze złożonych skrzynek nakrywamy obrusami ze złoto-srebrnej folii ratowniczej. Dania należy jeść szybko, bo przymarzają do metalowych talerzy. Rybki w puszkach podgrzewamy we wrzątku. Zupę grzybową i barszcz gotujemy z proszku. Ciasto upieczone w garnku na maszynce benzynowej da się ugryźć dopóki jest ciepłe.
W mroźnym powietrzu zapachy roznoszą się daleko. Do bazy pod Makalu przywędrował pies, chudy i parchaty. Odżywionemu sierść zrobiła się bujna i lśniąca. Skorzystał z zaćmienia księżyca i czarną jak smoła nocą zjadł z magazynu ostatni krąg żółtego sera. Biedak rano miał brzuch dłuższy niż nogi. Leżał na boku, dysząc, i trawił.
Pragnęłam, żeby najwyższe góry usłyszały polskie kolędy. Nie udało się.
Choćby nie wiem jak zabawne anegdoty opowiadali koledzy, to wigilijne posiady przypominają Zaduszki. Wspomina się wyprawy i tych, którzy nie wrócili z gór. W bazie pod Makalu obok namiotów przy wielkim głazie był grób. 31-letni Andrzej Młynarczyk zginął w namiocie, gdy leżał chory. Zadusił go nocą śnieg, który zsunął się ze zbocza. Zanim usiadłam do wigilijnego stołu, zapaliłam na grobie lampkę, specjalnie przywiezioną z Polski.
Stałym elementem programu wigilijnego była długa kolejka do... budki telefonicznej – mojego namiotu z telefonem satelitarnym. Tęsknoty do bliskich i domu w tym dniu nie da się niczym uśmierzyć! Rozmowa przy stole zamiera, bo każdy myślami jest daleko.
Reklama
Moje górskie piękne święta Bożego Narodzenia to skrzypienie śniegu pod nogami w drodze na Mszę św., pobielone Tatry, światełka pochodni wijące się sznurem ku sanktuarium, ciepło bijące z okien drewnianej kaplicy rozedrganej śpiewem kolęd, radość, uśmiech, a wewnątrz – Królowa Tatr i Gospodarz wspólnego domu, otwartego dla każdego.
W Polsce możemy się modlić legalnie – ale nie doceniamy tego. W islamskim Pakistanie na Mszy św. nie byłam; w Chinach byłam na tajnej; w Nepalu – na legalnej w kościele, bo pozwalają na to od 1991 r., ale później bomba podłożona w nim przez hinduistów zabiła kilka osób i raniła kilkanaście. W Andach peruwiańskich mogłam co prawda chodzić na Msze św. do ślicznych kościołów i modlić się bezkarnie w Adwencie, ale tam nie wiedzą, co to są Roraty. A kto był o 6 rano na Roratach, np. u dominikanów na Służewie w Warszawie, ten wie, że czeka się na nie przez cały rok!
Najtrudniejszą Wigilię przeżyłam, niestety, w Tatrach. Bo stłumienie terrorem nadziei narodu na życie w wolności przytłumiło Nadzieję, jaką niesie ten dzień. Grudzień 1981 r. Upiorny generał w czarnych okularach ogłosił stan wojenny. Zasypana śniegiem Dolina Pięciu Stawów Polskich. Personel schroniska zszedł do swych rodzin. Tatry komunistyczne władze zamknęły, żeby nikt nie przemknął przez granice. W Wigilię byłam w tej najwyżej położonej w kraju dolinie jedynym człowiekiem. Towarzyszyli mi domownicy schroniska: pies i półdziki kot.
Poznałam też świętowanie Adwentu i Bożego Narodzenia w kapitalizmie. W USA wyznacza je kalendarz konsumpcji i komercji. Rozpoczyna się w listopadowy Czarny Piątek szturmem o 5 rano na sklepy wabiące bożonarodzeniową obniżką cen. Kończą go brutalnie śmieciarki, które tylko 26 grudnia zabierają za darmo wyrzucone z domów choinki. Koniec świątecznego wystroju! Dekoracje zmienia się na sylwestrowe, tak jak w sklepach.
Pilnujmy więc naszej wolności świętowania Adwentu i Bożego Narodzenia zgodnie z polską tradycją. Wyjątkowe jej piękno widać tym mocniej, im dalej jesteśmy od Ojczyzny.