Reklama

Polityka

Wyścig do Białego Domu

Na krótko przed wyborami prezydenckimi Donald Trump pozostaje kilka punktów procentowych za swoją demokratyczną rywalką – Hillary Clinton. W dodatku wewnątrz samej Partii Republikańskiej obserwujemy rozłam, wynikający z rosnącej niechęci do kandydatury Trumpa. Oskarżenia o seksualne wykorzystywanie kobiet tylko pogarszają wizerunek miliardera. Czy jest on jeszcze w stanie odwrócić niekorzystny trend i osiągnąć wymarzony Biały Dom?

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Nowojorski miliarder nie jest ulubieńcem establishmentu Grand Old Party (Partii Republikańskiej, w skrócie GOP). Wybór nominata nie leży jednak w kwestii władz partyjnych – to zadanie i przywilej zwykłych wyborców. To amerykańscy konserwatyści zadecydowali, przez kogo chcą być reprezentowani.

Republikanie w potrzasku?

Sam Donald Trump, jeszcze na etapie prawyborów, wielokrotnie podkreślał, że jego przesłanie polityczne trafia również do niezagospodarowanego elektoratu. Miał w ten sposób przyciągnąć do Partii Republikańskiej nowych wyborców, którzy do tej pory dryfowali, niejako porzuceni, między dwiema największymi siłami politycznymi w USA. Kiedy okazało się, że w niektórych stanach w trakcie prawyborów odnotowana została rekordowa frekwencja, mogło się wydawać, że Trump faktycznie poszerzył tradycyjny elektorat Republikanów. Dzisiaj jednak wygląda to już zupełnie inaczej, a „partia Lincolna” nie ma powodów do świętowania. Chociaż bezpośrednio po konwencji GOP kandydat Republikanów zyskał pewną przewagę w sondażach, to wkrótce utracił ją na rzecz świeżo nominowanej Hillary Clinton. Generalnie partyjne konwencje są czynnikiem podnoszącym społeczne poparcie dla kandydata. Sztuka polega jednak na tym, by utrzymać korzystny trend. Donaldowi Trumpowi to się nie udało – od tego momentu kandydat Republikanów przegrywał ze swoją lewicową rywalką w większości badań opinii publicznej.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

W kuluarach polityki

Reklama

Chcąc lepiej zrozumieć genezę sukcesu Donalda Trumpa, postanowiłem zajrzeć za kulisy amerykańskiej sceny politycznej. Dotarłem do osoby, która jako delegatka stanu Luizjana w trakcie krajowej konwencji Republikanów głosowała na nowojorskiego miliardera. Moja rozmówczyni była początkowo zobligowana do głosowania na Teda Cruza, lecz gdy ten wycofał się z wyścigu o nominację, została zwolniona z tego zobowiązania i w trakcie konwencji mogła podjąć inną decyzję.

– Zagłosowałam na Trumpa, ponieważ oczywiste było, że Ted Cruz nie miał żadnych szans na zdobycie wystarczającej liczby głosów delegatów, by zagwarantować sobie nominację – mówi „Niedzieli” Beth Croslow Billings. Podkreśla również, że jako członkini stanowego komitetu centralnego – organu politycznego reprezentującego Partię Republikańską w Luizjanie – oraz przedstawicielka stanowej delegacji na konwencję GOP zdecydowała się poprzeć Trumpa w celu zapewnienia jedności swojej formacji politycznej. – Jak mogłabym zachęcać moją społeczność w Luizjanie do głosowania na Donalda Trumpa, gdybym wcześniej sama nie poparła go na krajowej konwencji? – pyta retorycznie.

Zastanawia mnie, skąd wziął się tak wielki sukces polityczny Donalda Trumpa. Jak udało mu się trafić ze swoim przesłaniem do tak dużej grupy konserwatywnego elektoratu w USA?

– Tak wielu Amerykanów zdecydowało się poprzeć kandydaturę Donalda Trumpa z tego samego powodu, dla którego krytykuje go tylu polityków Partii Republikańskiej. On nie jest częścią ich gry, nigdy przedtem nie był zawodowym politykiem. Nie należy również do establishmentu – mówi Beth Croslow Billings.

Sondażowy impas

Reklama

Z najnowszych sondaży wynika, że Donald Trump ustępuje Hillary Clinton średnio 6 punktami procentowymi. Rezultaty konkretnych ankiet są jednak dosyć mocno zróżnicowane. Przykładowo według badania Fox News z połowy października, demokratka wyprzedzała republikańskiego rywala w stosunku 49 do 42 proc., a w innym sondażu z podobnego okresu przewaga byłej sekretarz stanu wynosiła już tylko 2 punkty procentowe. Czy może to być swego rodzaju pocieszenie dla zwolenników nowojorskiego miliardera? Częściowo tak, ale błędem byłoby myśleć, że na tym etapie kampanii mamy do czynienia z relatywnie dużą nieprzewidywalnością. Gdy przeanalizuje się ogólny trend, można zauważyć, że to Hillary Clinton jest zdecydowaną faworytką. Jeszcze lepszy ogląd sytuacji daje nam analiza tego, jak rozkładają się głosy elektorskie, a więc kluczowy czynnik decydujący o tym, kto ostatecznie zostanie prezydentem. W USA głowę państwa wybiera się w wyborach pośrednich – Amerykanie głosują w swoich stanach, a każdy z nich ma przypisaną konkretną liczbę elektorów. Kandydat, który wygrywa w danym stanie, zgarnia wszystkie tamtejsze głosy elektorskie. Do zwycięstwa potrzeba przynajmniej 270 z nich.

Walka o prezydenturę rozgrywa się zatem w tzw. swing states, czyli stanach wahających się. Są to rejony, w których kandydaci odnotowują zbliżone poparcie, a co za tym idzie – trudno jest przewidzieć ostatecznego zwycięzcę.

Kluczowe stany

Reklama

Od tych na pozór sztywnych założeń strategicznych oczywiście są również wyjątki, które pojawiają się przy okazji niektórych elekcji prezydenckich. Na dzisiejszej mapie politycznej USA sytuacja Donalda Trumpa nie napawa optymizmem. Kandydat Republikanów ma problemy nawet w tym stanie, który do tej pory uchodził za tradycyjny bastion prawicy. Mowa o Arizonie, która dzisiaj ma status remisowy, chociaż w wyborach z poprzednich lat pewnie zwyciężali tutaj Republikanie. Według sondażu gazety „Arizona Republic”, Hillary Clinton prowadzi tam z Donaldem Trumpem aż o 5 punktów procentowych. Inne badania są jednak bardziej optymistyczne dla kandydata Republikanów. Sondaż SurveyMonkey dla „The Washington Post” pokazuje np., że Trump wciąż cieszy się w Arizonie przewagą rzędu kilku punktów procentowych. Ta rozbieżność wyników dowodzi, jak bardzo wyrównana walka toczy się na tym terenie. Bez wygranej w stanie Arizona i zdobycia przypisanych jej 11 głosów elektorów trudno będzie wyobrazić sobie ewentualne zwycięstwo Trumpa w wyborach prezydenckich (8 listopada). Pozostałe najbardziej kluczowe stany o statusie wahających się to: Floryda, gdzie do zgarnięcia jest aż 29 głosów elektorskich, Ohio – z przypisanymi 18 głosami, Karolina Północna, która do puli dostarczyć może dodatkowych 15 głosów, oraz zapewniająca 11 głosów Indiana. Trump obecnie ma przewagę tylko w dwóch z nich – w Indianie oraz niewielką w Ohio. Gdyby wybory odbyły się dzisiaj, to kandydatka Demokratów mogłaby liczyć na pewnych 260 głosów, a Trump jedynie na 170. W puli pozostają jednak głosy elektorów ze stanów wahających się – jest ich w sumie 108. Oznacza to, że chcąc zwyciężyć 8 listopada, Donald J. Trump musi wygrać niemalże we wszystkich „swing states”. Choć zadanie to wydaje się niezmiernie trudne do wykonania, nie jest zupełnie nierealne. Szczególnie że w zaliczanym do wahających się stanie Iowa Trump ma ewidentną przewagę nad Hillary Clinton. Wygrana w tym typowo rolniczym rejonie dostarczy mu wprawdzie zaledwie 6 głosów elektorskich, ale w sytuacji, w której dzisiaj znajduje się kandydat Republikanów, absolutnie każdy głos będzie dla niego na wagę złota.

Republikanie w kryzysie

Donaldowi Trumpowi nie pomaga w dodatku niechęć wielu wpływowych polityków Partii Republikańskiej wobec jego kandydatury. Po tzw. aferze taśmowej, która dotyczyła kompromitujących, seksistowskich komentarzy wygłaszanych przez Trumpa w 2005 r., Republikanie znaleźli się w stanie małej wojny domowej.

– Nie bronię tego, co powiedział 11 lat temu, ale nie jestem również naiwna. Medialna histeria związana z upublicznieniem tej taśmy jest dla mnie oczywistą przesłanką, że media zrobią wszystko, by Trump ostatecznie przegrał wybory – uważa Beth Croslow Billings.

– Znacznie bardziej niepokoi mnie to, co robiła Hillary Clinton, niż to, co powiedział Donald Trump – dodaje.

Wspólne badanie zrealizowane przez Reutersa oraz Ipsos wykazało, że 63 proc. obywateli USA wierzy w to, iż Trump w przeszłości dopuścił się molestowania seksualnego, co więcej – jedną trzecią respondentów wyrażających taką opinię stanowili zwolennicy Republikanów.

Reklama

Jak wyliczył „The New York Times”, w sumie 160 wpływowych polityków tego ugrupowania zdecydowało się nie wspierać kandydata własnej partii. Część z nich była mu przeciwna już na samym początku, inni zdecydowali się go opuścić dopiero wtedy, kiedy światło dzienne ujrzało kompromitujące Trumpa nagranie oraz gdy 9 kobiet (dzisiaj już 11, m.in. znana aktorka Salma Hayek – przyp. red.) publicznie oskarżyło go o molestowanie seksualne. Obrońcy kandydata GOP twierdzą, że są to historie wyssane z palca, a sztab Clinton mógł płacić za opowieści, które zdyskredytowałyby nowojorskiego miliardera. Sam zainteresowany natomiast grozi pozwami wobec tychże kobiet.

– Kiedy w trakcie swojej kampanii Donald Trump popełni jakiś błąd taktyczny, przedstawiciele establishmentu uciekają z pokładu jego statku niczym szczury z tonącej łódki. Oni nie rozumieją tego, że zwolennikom Trumpa nie zależy na ich poparciu – mówi „Niedzieli” Beth Croslow Billings. – Niezgadzanie się z Trumpem jest dla niego w pewnym sensie korzystne. Republikańscy wyborcy są już zmęczeni tym, że elity partyjne stale ich okłamują – wyjaśnia.

To jednak opinia tylko jednej strony konfliktu trapiącego dzisiaj amerykańską Grand Old Party. Wciąż jest wielu wyborców, którzy o przedstawicielach republikańskiego establishmentu mają bardziej pozytywną opinię.

Reklama

Spiker Izby Reprezentantów – republikanin Paul Ryan stwierdził, że nie zamierza bronić kandydata swojej partii ani prowadzić z nim kampanii. Zamiast tego kongresmen chce skupić się na utrzymaniu republikańskiej większości w Kongresie. W listopadzie oprócz wyborów prezydenckich odbędą się również wybory do Senatu oraz do Izby Reprezentantów. W przypadku ewentualnej przegranej Donalda Trumpa Republikanie, mając przewagę w obu izbach Kongresu, będą w stanie skutecznie blokować przynajmniej niektóre lewicowe pomysły Hillary Clinton. Konserwatyści kontrolujący Kongres byliby zatem przeciwwagą dla Demokratów posiadających swojego kandydata w Białym Domu. W samej Partii Republikańskiej wciąż jest jednak wielu zwolenników Donalda Trumpa, którzy nie zgadzają się z Paulem Ryanem i uważają, że Grand Old Party powinna stanąć murem za swoim nominatem. Twierdzą, że lepszy wynik kandydata Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich oznaczać będzie lepszy rezultat tego ugrupowania w walce o amerykański Kongres.

– Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby amerykańskie społeczeństwo było tak bardzo podzielone. W trakcie poprzednich wyborów w przydomowych ogródkach w całym mieście widywaliśmy plakaty i tabliczki lobbujące za konkretnym kandydatem. W tym roku taki widok to rzadkość – mówi „Niedzieli” Beth Croslow Billings. – Cicha większość (jak nazywa się w USA zwolenników Trumpa – przyp. red.) będzie miała swój głos w dniu wyborów – zapewnia.

Zły kandydat?

Za oceanem pojawiają się głosy, że gdyby kandydatem Republikanów został ktoś inny, to dzisiaj najprawdopodobniej prowadziłby w sondażach, a głównym tematem w amerykańskich mediach byłaby afera mailowa z Hillary Clinton w roli głównej, a nie skandale Donalda Trumpa. Kandydatka Demokratów skasowała ponad 30 tys. e-maili, które w dodatku wysyłała ze swojego prywatnego serwera zamiast z oficjalnej skrzynki pocztowej przysługującej sekretarzowi stanu. W ten sposób naraziła rząd USA na wyciek ściśle tajnych danych państwowych. Wielu Amerykanów uważa, że Hillary Clinton robiła to celowo, by tym sposobem zatuszować swoje nielegalne działania, których miała się dopuszczać, gdy pracowała w administracji Baracka Obamy.

Reklama

Donald Trump wzbudza jednakowoż dodatkowe kontrowersje poprzez brak złożenia obietnicy uznania wyniku wyborów prezydenckich. Wielu uważa, że takie stanowisko jest niebezpieczne i godzi w amerykańską demokrację. W trakcie jednego z wieców wyborczych oświadczył, że wynik wyborczy zaakceptuje, ponieważ... to on okaże się zwycięzcą, czym wywołał radosne okrzyki swoich zwolenników. Wciąż nie wiadomo jednak, jak zachowa się w przypadku swojej przegranej. Jego zwolennicy twierdzą, że w trakcie wyborów faktycznie może dojść do oszustwa, dlatego całemu procesowi należy się bacznie przyglądać. Argumentem w rękach stronników Trumpa są np. doniesienia o osobach zarejestrowanych do głosowania w kilku stanach jednocześnie. Sam Donald Trump pytany w trakcie ostatniej debaty, czy obieca zaakceptować wynik wyborów, odparł, że jeszcze tego nie wie i na razie będzie trzymał wszystkich w niepewności. Dla jednych odpowiedź ta była genialnym posunięciem taktycznym, dla drugich – przykładem bezczelności.

– Mamy długą tradycję pokojowego przekazywania władzy prezydenckiej. Myślę, że Trump zaakceptuje wynik wyborów, jeżeli tylko będą one przeprowadzone w sposób uczciwy – mówi Beth Croslow Billings. – Jeżeli kandydaci osiągną zbliżony wynik wyborczy, mamy wtedy odpowiednie procedury stanowe, które automatycznie uruchamiają proces ponownego liczenia głosów – wyjaśnia „Niedzieli”.

Taka sytuacja miała miejsce na Florydzie w trakcie wyborów w 2000 r. George W. Bush pokonał wtedy swojego demokratycznego rywala – Ala Gore’a minimalną różnicą zaledwie kilkuset głosów.

Jak wynika z badania zrealizowanego przez organizacje Politico oraz Morning Consult – 41 proc. Amerykanów uważa, że Trump może przegrać walkę o Biały Dom z powodu oszustw wyborczych.

Pojawiają się również spekulacje na temat ewentualnego następnego kroku Donalda Trumpa, gdyby ten przegrał wybory. Niektórzy uważają, że miliarder będzie chciał rozbić system dwupartyjny w USA, zakładając własną partię polityczną. Możliwe również, że będzie chciał skapitalizować swój elektorat, tworząc własne medium – np. stację telewizyjną.

Dynamika i nieprzewidywalność amerykańskiej polityki każą nam jednak pamiętać, że tak naprawdę walka trwa do ostatniego dnia kampanii i do tego czasu wszystko może się jeszcze wydarzyć. Zwłaszcza że w jednym z najnowszych sondaży – badaniu Investor’s Business Daily/TIPP, który w trojgu poprzednich wyborach prezydenckich najdokładniej przewidział ostateczne wyniki – Donald Trump prowadzi nad Hillary Clinton 2 punktami procentowymi. Dzień głosowania zbliża się wielkimi krokami, a serca Amerykanów zaczynają bić coraz szybciej. Emocje sięgają zenitu – kraj wuja Sama wstrzymuje oddech i czeka. Tak będzie przynajmniej do 8 listopada, gdy wreszcie poznamy wynik wyborów, które tak bardzo podzieliły amerykańskie społeczeństwo.

* * *

Tomasz Winiarski
Student dziennikarstwa, amerykanista zafascynowany kulturą, polityką i historią USA. Dziennikarz dla Polonii w Stanach Zjednoczonych. W życiu stara się kierować mottem: Nie ma rzeczy niemożliwych! tomasz.winiarski@niedziela.pl

2016-11-02 11:42

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Soros i Clintonowie – rączka rączkę myje, nóżka nóżkę wspiera

Już za kilkanaście dni będzie miała premierę demaskatorska książka – jedyna taka na naszym rynku – która odsłoni kulisy i mechanizmy imperium finansowo-politycznego George’a Sorosa, ukaże misterną sieć tysięcy fundacji, różnych instytutów, mediów, instytucji finansowych a nawet uniwersytetów, jaką ten megaspekulant oplótł świat. To co zdaniem mainstreamu uchodziło za teorię spiskową, jest w publikacji pt. „George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata” dowiedzione i udokumentowane.
CZYTAJ DALEJ

Delegat KEP do Polonii: Chrystus jest naszą nadzieją

2024-12-23 17:31

[ TEMATY ]

Polonia

KEP

delegat

fot. EpiskopatNews Flickr CC BY-NC-SA 2.0

Bp Piotr Turzyński

Bp Piotr Turzyński

Pośród burz, które targają dziś całymi społeczeństwami, ale i naszymi rodzinami, jest ważne, aby kotwica nadziei trzymała się czegoś mocnego i stabilnego. Tą skałą, której nie zwycięży żadne zło, jest Bóg. Ten Bóg objawił się w Betlejem jako drobne i kruche Boże Dziecię - napisał bp Piotr Turzyński, delegat KEP ds. Duszpasterstwa Emigracji Polskiej, w słowie skierowanym do Polonii i Polaków za granicą z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia.

W swoim słowie do rodaków za granicą bp Turzyński przypomina, że przyszły rok będzie z woli papieża Franciszka Rokiem Jubileuszowym i "będziemy go odchodzić właśnie pod znakiem nadziei, tak byśmy uwierzyli, że niezależnie od okoliczności życia i świata, jesteśmy mimo wszystko „pielgrzymami nadziei”. Czas Adwentu, który przygotowuje do wielkiego święta Bożego Narodzenia, uczy natomiast oczekiwania, cierpliwości i właśnie nadziei.
CZYTAJ DALEJ

Betlejem: ciche Boże Narodzenie bez choinki

2024-12-24 14:07

[ TEMATY ]

Betlejem

wojna

strefa gazy

ciche Boże Narodzenie

Karol Porwich/Niedziela

W Betlejem, miejscu narodzin Jezusa na palestyńskim Zachodnim Brzegu, obchody Bożego Narodzenia rozpoczynają się w spokojnej atmosferze. Ze względu na trwającą wojnę w Strefie Gazy w tym roku ograniczą się one do nabożeństw i modlitw. Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka, które zwykle charakteryzują miasto o tej porze roku, zostały po raz kolejny odwołane przez burmistrza Antona Salmana w drugim roku wojny.

„Odwołanie zewnętrznych obchodów Bożego Narodzenia jest wyrazem odrzucenia niesprawiedliwości wobec naszego narodu w Gazie i całej Palestynie oraz trwających masakr”, wyjaśnił Salman. Wyraził również „głęboki żal z powodu milczenia społeczności międzynarodowej w sprawie masakr w Gazie i na innych Terytoriach Palestyńskich”.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję