Reklama
Edukacja domowa ma najstarszą tradycję w systemie edukacji. Obowiązek zaś nauczania szkolnego istnieje krótko. Wprowadzono go w Europie zaledwie w połowie XIX wieku. Dotyczyło to mieszczaństwa i szlachty, a także księży i zakonników. Choć nauczanie zbiorowe, najczęściej zresztą prowadzone przez Kościół, istniało zarówno w starożytności, jak i świecie współczesnym, to jednak najpowszechniejsze było uczenie dzieci w domu. W Polsce „szkoły domowe” rozwinęły się w XIX wieku, kiedy to zaborca zabraniał nauczania polskiego języka, historii i kultury.
Współcześnie powrót do edukacji domowej następuje również w wielu krajach Europy. Najpopularniejszy zaś jest w Stanach Zjednoczonych. W Polsce, według informacji uzyskanych w biurze prasowym Ministerstwa Edukacji, w roku 2012 „(…) z nauczania domowego korzystało 207 uczniów szkół podstawowych i 182 uczniów gimnazjów. Dane liczbowe dotyczące roku szkolnego 2013/2014 są obecnie weryfikowane”. Według danych GUS natomiast, liczba dzieci uczących się w domach jest… pięciokrotnie wyższa.
Dziecko uczące się w domu musi być, według ustawy, „przypisane” do szkoły publicznej bądź prywatnej, gdzie zdaje egzaminy. Raz lub dwa razy do roku. Za dzieckiem do szkoły idą „ustawowe” pieniądze, mimo iż edukowane jest przez rodziców w domu. Ustawa z 1991 r. o systemie oświaty dopuszcza możliwość nauczania dzieci w domu. Jednakże, co jest powszechnie krytykowane przez rodziców, konieczna jest opinia poradni psychologiczno-pedagogicznej. Przy czym nie jest precyzyjnie określone, kogo ma ona dotyczyć: dziecka czy rodziców. Jest więc dowolnie interpretowana przez psychologów. wprawdzie formalnie ich opinie nie są decydujące w wyrażeniu zgody na edukację domową, lecz w praktyce to właśnie one przesądzają o tym, czy rodzice otrzymają zgodę od dyrektora szkoły na edukację domową, czy nie. Dyrektorzy szkół publicznych bowiem niemal powszechnie uważają, że nauczanie przez rodziców ma negatywny wpływ na socjalizację dziecka. Co, zdaniem naukowców, a także rodziców, nie ma żadnego pokrycia w praktyce (Marek Budajczak, Brian D. Ray, Paweł M. Zakrzewski). Opinii dyrektorów zaprzeczają też badania prowadzone na zlecenie MEN zarówno w szkołach podstawowych, jak i gimnazjach. Według nich, to właśnie w publicznych gimnazjach w ostatnich latach następuje daleko posunięta desocjalizacja.
Brak „państwowego” zaufania do domowej edukacji przejawia się zresztą na różne sposoby. Do tej pory np. nie ma poradnika wydanego przez MEN dla „szkół domowych”. W ostatnich latach powstało jednak wiele stowarzyszeń edukacyjnych, głównie o proweniencji chrześcijańskiej, które przejęły funkcję informacyjną i kształceniową dla rodziców uczących w domu. Pojawia się też coraz więcej literatury z tego zakresu, głównie amerykańskiej, ale też i krajowej. Od kilku lat odbywają się sesje i seminaria dotyczące tego zagadnienia. Rodzice mogą również wymieniać się swoimi doświadczeniami na rokrocznych spotkaniach poświęconych edukacji domowej.
Tradycja
Reklama
Marzena i Paweł Zakrzewscy mają wykształcenie pedagogiczne, prawnicze, psychologiczne i teologiczne. Mieszkają w podwarszawskim Konstancinie z siedmiorgiem dzieci. Każde z nich edukowane jest w warunkach pozaszkolnych. Od kilku lat państwo Zakrzewscy prowadzą Szkoły Salomon, których zadaniem jest m.in. wspomaganie rodziców uczących indywidualnie, również poza Polską.
Tradycje nauczania domowego wynieśli z domów rodzinnych, m.in. babcia Pawła Zakrzewskiego uczyła się w domu. Obserwując powszechne szkolnictwo, uważają, że nie niesie ono ze sobą wiele dobrego, szkoła bowiem ogranicza podejście do życia oparte na zasadzie powszechnego personalizmu, wolności. – Zauważamy tendencję do wyprowadzania dziecka z naturalnych wspólnot, naturalnych międzyludzkich relacji, jakimi są społeczeństwo i rodzina. Preferuje się socjalizowanie dziecka w grupie stadnej i narzucanie mu a priori treści do zinterioryzowania. Trudno mi mówić o źródłach tego mechanizmu, ale to jest bardzo widoczne – mówi doktor nauk humanistycznych Paweł Zakrzewski. – Nie ulega wątpliwości, że szkoła wychowuje przeciętnego obywatela. On ma się niczym nie wyróżniać. I jak w takich warunkach realizować siebie poprzez rozwój swoich uzdolnień i talentów. W takiej sytuacji trudno tu mówić o wykształceniu indywidualnych cech człowieka. Ja nie neguję pewnych wartości płynących z nauczania typowo ławkowego we współczesnej szkole. Ale uważam, że powinna zostać zachowana przestrzeń wolności, aby móc dokonać wyboru. Musi być alternatywa. Jeśli zatracimy możliwość wyboru – grozi nam totalitaryzm. Młody człowiek uczący się życia poza szkołą jest natomiast bardziej niezależny. Jest prawdziwym humanistą otwartym na współpracę dla dobra ogółu. Krytycy spersonalizowanego sposobu nauczania zauważają, że dziecku może brakować szerokiej grupy rówieśników. Tymczasem, paradoksalnie, to system szkolno-ławkowy tworzy środowisko, które w realnym świecie rzadko występuje. Trudno znaleźć się w takiej sytuacji społecznej, aby doświadczać relacji z samymi tylko rówieśnikami. Nieczęsto zdarza się nam realizować pod dyktando wszystkie zadania – chyba że służymy w armii. Etymologicznie zresztą szkoła pochodzi właśnie ze świata wojskowego. Warto podkreślić również fakt, że to rodzina jest naturalnym środowiskiem dla rozwoju dziecka, że przymus szkodzi zarówno w wymiarze wertykalnym, jak i horyzontalnym holistycznie pojmowanej edukacji, że szkoła jako narzucone środowisko społeczne może wyalienować dziecko z realnie otaczającego świata, co objawia się chociażby coraz głębszym kryzysem przy wchodzeniu młodych ludzi w dorosłość, coraz głębszym regresem życia społecznego.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Kto lepiej zna swoje potomstwo?
Joanna i Mariusz Dzieciątkowie są małżeństwem od 17 lat. Mieszkają na warszawskim Ursynowie. Mają 3 dzieci: 16-latka Kubę, młodszego o 3 lata Mateusza i 10-latkę Anię. Jakub skończył już gimnazjum „domowe”. Mateusz jeszcze uczy się w domu. Podobnie jak i Ania. Mama pani Joanny jest nauczycielką i kiedy dowiedziała się o zamiarze prowadzenia przez córkę „domowej szkoły”, zaniepokoiła się, czy sobie poradzi. Tym bardziej że wśród znajomych nikt nie miał takiego doświadczenia. Dziś Joanna Dzieciątko uważana jest w środowisku „domowych nauczycieli” za autorytet. Jest również współzałożycielką Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie, wspomagającego rodziców, którzy chcą uczyć dzieci we własnym zakresie.
Początki edukacji w rodzinie Dzieciątków sięgają pójścia do szkoły Mateusza w 2006 r. Wkrótce bowiem okazało się, że jako wcześniak ma trudności adaptacyjne. Wówczas to usłyszeli od znajomych, że istnieje możliwość edukacji domowej. Ojciec rodziny był najpierw sceptyczny wobec pomysłu, ale kiedy oboje zaczęli nad tym „pracować”, już po kilku dniach podjęli decyzję o uczeniu Mateusza w domu. Kilka lat później ich starszy syn, który wówczas chodził do publicznej szkoły podstawowej, zapragnął zmienić szkołę na edukację domową. – Jakub przychodził ze szkoły i zawsze pytał: „Mamo, kiedy ja będę uczył się w domu?”. Córka, kiedy jeszcze nie osiągnęła wieku szkolnego, już zaczęła się uczyć w domu od starszych – opowiada Joanna Dzieciątko. – Oczywiście, że miałam wątpliwości, czy podołam. Ale znajomi, którzy już uczyli w domu swoje dzieci, posadzili mnie między siebie i kazali odpowiedzieć na kilka pytań, a w szczególności na dwa: Kto lepiej zna swoje dziecko? Kto włoży więcej serca w jego wychowanie? I to było dla mnie najbardziej motywujące. Jesteśmy rodziną wierzącą i wzorce czerpaliśmy od innych chrześcijan, którzy zajmowali się edukacją domową przed nami. Uznaliśmy, że dzieci najlepiej uczyć samemu, bo to rodzice powinni mieć największy wpływ na ich wychowanie. Więzi rodzinne, które się tworzą, są najważniejsze, kiedy dziecko jest małe. Rodzic powinien być dla dziecka jakby lustrem, żeby, gdy ono do niego przyjdzie, mogło się przejrzeć i pochwalić. Pani w szkole, choć będzie miała złote serce, nie będzie dla dziecka kimś, z kim ma ono więź. A właśnie na bazie więzi dziecko się uczy. Uczy się prawidłowej socjalizacji. Prawidłowego reagowania. Radzenia sobie z trudnościami. Nawet jeśli dziecko napotka trudne sytuacje, to ono wie, że rodzice się za nim wstawią.
Nauka z praktyką
Pomocy w trudnych sytuacjach potrzebowała nieraz również i pani Joanna. Zwłaszcza w początkowym okresie. – Ale przecież, mówiłam sobie, nie muszę się na wszystkim znać. Zawsze mogę liczyć na jakiegoś korepetytora. Jakiegoś studenta, psychologa, pedagoga. To są ludzie, którzy mają konkretną wiedzę – podkreśla Joanna Dzieciątko. – Ale uczenie własnych dzieci może wydać się trudne tylko na początku. Programy podstawówki są naprawdę bardzo proste. Myślę, że każdy człowiek jest w stanie opanować taki materiał, jeżeli radzi sobie na co dzień w życiu. Tym bardziej że są podręczniki, biblioteki i różne formy pomocy, z których możemy korzystać. Owszem, na początku obawiałam się, jak zdyscyplinuję dzieci, by się uczyły. Ale z drugiej strony, jeśli inwestowałam od małego w ich wychowanie, to były przecież nauczone współpracy ze mną. To też nie było tak, że ja z dnia na dzień posadziłam je przy stole i nagle zaczęłam wymagać, żeby były zdyscyplinowane, tylko od małego wymagałam od nich dyscypliny. Kiedy przychodziliśmy ze spaceru, mówiłam: No, to zdejmujemy buciki i myjemy rączki. I one w tych drobnych rzeczach się uczyły, że jak ja coś mówię, to jest to dla nich wiążące. Na małych rzeczach uczyłam współpracy ze sobą. Kiedy więc dziecko siadło, żeby pisać czy czytać, to nie było to jakimś szczególnym wyzwaniem. Nie, po prostu było jednym z elementów naszego życia. Poza tym staramy się łączyć naukę z praktyką. Czyli: jeśli na przykład jest zadanie, aby napisać list, to piszemy konkretny list do prawdziwej babci czy znajomych, kolegi lub koleżanki. Albo jak jest lekcja dotycząca wizyty na poczcie, to nie ma żadnego problemu, bo nasze dzieci zawsze chodziły z nami na pocztę. To nie jest tak, że jakby tylko dla przykładu idziemy z dziećmi do kościoła. Nie, one widzą, że mamy żywą relację z Panem Bogiem i że jest to dla nas istotne. I nas naśladują. Więc nie tylko pokazuję dzieciom swoim przykładem, ale też komentuję, zachęcam je w sposób pozytywny do tego czy tamtego. One najlepiej uczą się tego, przyswajają to, co jest autentyczne. Dzieci bardzo dobrze wyczuwają, czy robimy coś na pokaz, czy coś naprawdę jest w naszym sercu.
Z czasem Joanna i Mariusz Dzieciątkowie z grupą rodziców założyli stowarzyszenie, aby mieć możliwość wpływania na losy swoich dzieci. Szczególnie w relacjach z urzędnikami. – Bo jeśli się idzie do jakiegoś urzędu jako osoba prywatna, to nie chcą z nami rozmawiać w sprawach edukacji. Jeśli natomiast idzie się jako przedstawiciel stowarzyszenia czy fundacji, to już taka rozmowa wygląda inaczej – podkreśla Joanna Dzieciątko. – Możemy wpływać na konstruowanie prawa dotyczącego edukacji. Akurat wtedy, kiedy założyliśmy stowarzyszenie w 2009 r., w Sejmie była rozważana nowelizacja ustawy o edukacji. W tamtym czasie to dyrektor szkoły w rejonie musiał wyrazić zgodę na edukację domową. Wpłynęliśmy jednak na to, by wyeliminować rejonizację, aby zgodę mógł wyrazić dyrektor dowolnej szkoły. Teraz chcemy zawalczyć o zmianę innego przepisu. A mianowicie: dziś podanie o nauczanie domowe można składać do końca maja, tymczasem wielu rodziców dzwoni do nas w październiku, listopadzie, kiedy to dzieci już chodzą do szkoły i zaczynają mieć problemy z jej akceptacją. Rodzic ma związane ręce, bo musi czekać do następnego roku, by rozpocząć edukację w domu. Uważamy, że jest to krzywdzące i mamy nadzieję, że z czasem uda się i to zmienić.